– Chyba tak. – Trzymając dłoń przy pistolecie, Sachs omiotła wzrokiem okolicę. – Idziemy szukać rozbitków, Rhyme.
Myślała, że będzie protestował i każe jej przeszukać miejsce zbrodni, zanim rozszalałe żywioły zniszczą wszelkie dowody, lecz myliła się.
– Powodzenia, Sachs – oznajmił tylko. – Przedzwoń do mnie, gdy zaczniesz „rysować siatkę”.
Amelia Sachs i jej towarzysz ruszyli truchtem wzdłuż plaży. W odległości stu metrów od pierwszego pontonu trafili na drugi. Sachs chciała w pierwszym odruchu zgromadzić dowody rzeczowe, potem jednak uznała, że misja ratunkowa jest ważniejsza, i podążyła dalej, wypatrując imigrantów, a także śladów ewentualnej zasadzki lub kryjówki, w której mógł się schronić Duch. Niczego jednak nie znaleźli. A potem usłyszeli syreny i do miasteczka wjechał migający światłami policyjny konwój.
Najważniejszym zadaniem członka ekipy dochodzeniowej jest zabezpieczenie miejsca przestępstwa – niedopuszczenie do pomieszania bądź też zagubienia dowodów rzeczowych. Sachs niechętnie zrezygnowała z dalszego poszukiwania imigrantów i marynarzy – teraz mogło to robić wielu innych policjantów – i podbiegła do niebiesko-białego autobusu ekipy dochodzeniowej nowojorskiej policji, żeby pokierować akcją.
Kiedy technicy grodzili plażę żółtą taśmą, założyła na przemoczone dżinsy i T-shirt najnowszą kreację kryminalnej haute couture – zaopatrzony w kaptur, okrywający całe ciało kombinezon z białego tyveku, dzięki któremu członek ekipy nie pozostawia na miejscu zbrodni własnych włosów, otartego naskórka czy potu.
I cóż to było za miejsce zbrodni – jedno z największych, z jakimi mieli dotychczas do czynienia: długa na półtora kilometra plaża, asfaltowa droga, a po jej drugiej stronie labirynt gęstych zarośli. Miliony miejsc do przeszukania. W dodatku gdzieś w pobliżu mógł się nadal kryć uzbrojony sprawca.
– Nie podoba mi się to miejsce, Rhyme. Wszystko jest zbyt wielkie. Wszystkiego jest za dużo.
– Co to znaczy „za dużo”, Sachs? Uwielbiamy duże miejsca. Tyle jest w nich uroczych zakątków, gdzie można znaleźć jakieś ślady.
Urocze zakątki, pomyślała z przekąsem. I zaczynając od dużego pontonu, z którego uszło powietrze, zaczęła „rysować siatkę”. Określano w ten sposób jedną z metod fizycznego przeszukiwania miejsca zbrodni, w trakcie której członek ekipy przemierzał teren lub podłogę tam i z powrotem, tak jakby strzygł trawę kosiarką, a potem skręcał pod kątem prostym i przeszukiwał ponownie ten sam teren. Teoretyczne uzasadnienie tej metody głosiło, iż to, czego nie zauważyło się pod jednym kątem, można zauważyć pod innym. „Rysowanie siatki” było metodą, w której według Rhyme'a powinna się wyspecjalizować Amelia.
Przez następną godzinę, niczym szukające muszelek dziecko, przeczesywała w ulewnym deszczu i porywistym wietrze plażę, drogę oraz rosnące za nią zarośla. Zbadała napompowany ponton, w którym znalazła głuchą komórkę, a potem ten, z którego uszło powietrze i który dwaj policjanci zaciągnęli wyżej na plażę. Wreszcie udało jej się zgromadzić wszystkie dowody – łuski nabojów, próbki krwi, odciski palców, utrwalone polaroidem odciski stóp.
W końcu stanęła w miejscu, rozejrzała się dookoła i włączyła radio.
– To zabawne – powiedziała do Rhyme'a.
– To mi mało mówi, Sachs – odparł. – Co znaczy „zabawne”?
– Chodzi o imigrantów. Po prostu zniknęli. Opuścili plażę, przeszli przez drogę i ukryli się w krzakach. Widać ich odciski w błocie po drugiej stronie drogi. A potem po prostu wyparowali.
– No dobrze, Sachs – powiedział sennym głosem Rhyme. – Przed chwilą szłaś tropem zabójcy. Widziałaś, co zrobił. Jesteś Kwanem Angiem, jesteś Gui, czyli Duchem. Multimilionerem szmuglującym ludzi. Zabójcą. Przed chwilą zatopiłaś statek, zabijając ponad tuzin ludzi. Co teraz zamierzasz?
– Odnaleźć resztę – odpowiedziała natychmiast. – Odnaleźć ich i zabić. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale muszę ich znaleźć.
– Dobrze, Sachs – odparł cicho Rhyme. – Teraz pomyśl o imigrantach. Są ścigani przez kogoś takiego. Co by zrobili?
Trwało chwilę, zanim przedzierzgnęła się z bezwzględnego mordercy i szmuglera w jednego z tych biedaków ze statku.
– Na ich miejscu nigdzie bym się nie chowała. Wyniosłabym się stąd najszybciej jak to możliwe. Wszelkimi sposobami. Potrzebny byłby mi jakiś pojazd.
– Gdzie byś go znalazła?
– Nie wiem – odparła sfrustrowana. Czuła, że odpowiedź jest gdzieś blisko, ale jej umyka.
– Czy w głębi lądu są jakieś domy?
– Nie. Nic tam nie ma.
– Nie może nic nie być, Sachs. Tam właśnie kryje się odpowiedź.
Westchnęła i zaczęła wyliczać.
– Widzę stos zużytych opon. Widzę przewróconą do góry dnem żaglówkę. Widzę skrzynkę pustych butelek po piwie Sam Adams. Przed kościołem są…
– Przed kościołem? – żachnął się Rhyme. – Idź tam, Sachs. Natychmiast!
Ruszyła sztywnym krokiem w tamtą stronę.
– Zastanów się, Sachs. Skąd twoim zdaniem wielebni biorą na tych swoich imprezach tylu młodych wyznawców? Wożą ich minibusami… musi się tam zmieścić kilkanaście osób.
– Możliwe – odparła sceptycznym tonem.
Obeszła kościół dookoła i zbadała błotnisty grunt – odciski stóp, drobne okruchy szkła, rurkę, której użyto do wybicia szyby, ślady opon dużej furgonetki.
– Znalazłam, Rhyme. Mnóstwo świeżych śladów. Do diabła, to było sprytne. Idąc tutaj, stąpali po kamieniach i trawie, żeby nie zostawiać śladów. I wygląda na to, że przejechali kilkadziesiąt metrów po polu, zanim skręcili na drogę.
– Niech pastor poda dane furgonetki – rozkazał Rhyme.
Sachs poprosiła jednego z miejscowych policjantów, żeby zatelefonował do duchownego, i po kilku minutach poznali szczegóły: był to biały dodge z wymalowaną z boku nazwą kościoła. Podała numery rejestracyjne Rhyme'owi. Policja miała przekazać je personelowi rogatek przed mostami i tunelami, zakładano bowiem, że imigranci kierują się do Chinatown na Manhattanie.
Z płonącymi z bólu kolanami przeszukała, „rysując siatkę”, teren za kościołem, ale nie znalazła nic więcej.
– Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli tutaj coś jeszcze do roboty, Rhyme. Idę opisać dowody rzeczowe i wracam do domu – powiedziała i rozłączyła się.
Kazała technikom z autobusu przekazać wszystkie dowody do domu Rhyme'a, po czym wróciła do camaro, usiadła sztywno za kierownicą i zaczęła spisywać swoje spostrzeżenia. Podnosząc wzrok znad notatek, widziała strzępy piany fruwające trzy metry nad skałą, o którą właśnie rozbiła się fala. Nagle zmrużyła oczy i przetarła rękawem zaparowaną szybę.
Co to było? Jakieś szczątki „Fuzhou Dragona”?
Nie, to nie były szczątki. To był człowiek, który rozpaczliwie czepiał się skał.
Złapała motorolę i połączyła się ze stacją ratownictwa morskiego hrabstwa Suffolk w Easton Beach.
– Jestem po wschodniej stronie miasteczka. Widzę rozbitka na morzu. Potrzebuję pomocy.
– Okay – nadeszła odpowiedź. – Już tam płyniemy. Bez odbioru.
Sachs wyskoczyła z samochodu i pognała przez plażę. Biegnąc, zobaczyła, jak wielka fala porywa rozbitka ze skały i ciska w buzującą topiel. Na chwilę zniknął, a potem znów pojawił się na powierzchni.
– O w dupę – mruknęła, po czym ignorując przeszywający ból w kolanach, zaczęła ściągać pas z pistoletem i amunicją. Przy samym brzegu zrzuciła buty i nie spuszczając z oczu walczącego o życie pływaka, wbiegła do zimnej wzburzonej wody.
Читать дальше