– Mam pieniądze – poinformował Renę Duchampsa.
Charles dopiął swego. Został współwłaścicielem potężnej winiarni, której istnienia Helena nawet nie podejrzewała.
W sekrecie przed nią wiele czytał o uprawie winogron. Wkrótce wiedział już sporo o różnych gatunkach wina, takich jak cabernet i najbardziej popularnych sauvingon. W tej części Francji uprawiano również: gros cabernet, merlot, malbec oraz petit verdot.
Szuflady jego biurka zapełniały broszury o użyźnianiu gleby, wyciskaniu soku, fermentacji i oczyszczaniu. Spotykał się też regularnie ze swoim partnerem.
– Będzie lepiej, niż przypuszczałem – oznajmił Renę podczas któregoś ze spotkań. – Ceny wina idą w górę. Już z pierwszego zbioru dostaniemy trzysta tysięcy franków za tonę.
Charles westchnął z ulgą. Los mu sprzyjał. Czuł, że już wkrótce uwolni się od tego potwora, jakim była Helena. Teraz obok broszur o uprawie winogron zaczęły pojawiać się przewodniki po wyspach na Morzu Południowym, Wenezueli i Brazylii. Były to chyba jedyne miejsca na kuli ziemskiej, gdzie korporacja “Roffe & Sons” nie miała swoich pełnomocników. Tam Helena nie zdoła go odnaleźć. A gdyby stało się inaczej, zabije ją. Marzył o chwili, gdy obejmie dłońmi jej subtelną szyję i zaciśnie na niej palce, póki Helena nie straci tchu.
Za każdym razem, gdy poniewierała go w łóżku, powtarzał sobie w myślach: “Niedługo opuszczę cię, convasse. Wzbogacę się dzięki twoim pieniądzom i odejdę w siną dal”.
Każde jej żądanie: “Szybciej, mocniej”, kwitował teraz uśmiechem. Obiecywał sobie, że kiedy wydostanie się stąd, do końca życia nie spojrzy już na żadną kobietę.
Winogrona zbierano i poddawano dalszej obróbce we wrześniu. Na walory smakowe miała wpływ zarówno ilość opadów na wiosnę, jak i słoneczne dni w lecie. Zbyt wiele słońca, podobnie jak wilgoci, mogło zniszczyć zbiory.
W czerwcu w Burgundii pogoda była wyśmienita. Charles słuchał prognoz raz, a nawet dwa razy dziennie. Umierał z niecierpliwości. Tylko tygodnie dzieliły go od upragnionej wolności. Postanowił wyjechać do Montego Bay. “Roffe & Sons” nie miało swojego przedstawicielstwa na
Krwawa linia
Jamajce. Tam długie ręce Heleny na pewno go nie dosięgną. Kupi sobie mały domek na wzgórzach. Stać go będzie na służbę i dostatnie życie. Będzie się trzymał z dala od Round Hill i Ocho Rios, gdzie mógłby go zobaczyć któryś z przyjaciół Heleny.
W początkach czerwca Charles był już myślami na Karaibach. Żył przyszłością. Teraźniejszość nie miała dla niego znaczenia. Czuł się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie: winogrona rosły, a wraz z nimi fortuna Charlesa.
W połowie miesiąca zaczęło padać. Po dwóch tygodniach ulewnego deszczu gleba przypominała nasączoną gąbkę.
– Jest jeszcze szansa, że uratujemy zbiory, jeżeli przestanie padać do połowy lipca – pocieszał go Duchamps.
Lipiec jednak okazał się najbardziej deszczowym miesiącem od niepamiętnych czasów. Charles stracił wszystkie pożyczone pod zastaw biżuterii pieniądze. Z przerażeniem myślał o dniu, w którym Helena odkryje, że w sejfie zamiast brylantów są jedynie szklane paciorki.
– W następnym miesiącu lecimy do Argentyny – oznajmiła Helena. – Mam tam ważny wyścig.
Stał na trybunach i patrzył, jak pędzi po torze w swoim złotym ferrari.
“Jeżeli będzie miała wypadek i zginie, będę wolny” – myślał. Jednak los przyznał jej laur zwycięzcy, a jego obdarzył rolą pechowca.
Każde zwycięstwo wzmagało u Heleny pożądanie. Gdy tylko znaleźli się w swoim apartamencie, kazała Charlesowi rozebrać się do naga i położyć na brzuchu. Gdy odwrócił się i ujrzał przedmiot, który trzymała w ręku, zadrżał.
– Błagam, nie! – zdążył wyjąkać i nagle usłyszał głośne pukanie do drzwi.
– Senor Martel?
– Zostań tu i nie ruszaj się! – rozkazała Helena.
Następnie nałożyła szlafrok i otworzyła drzwi.
– Merde!
– Mam list polecony dla państwa Martelów. Helena wzięła kopertę z rąk posłańca i nie zwlekając otworzyła ją.
– Co to takiego? – zapytał Charles, słysząc odgłos zamykanych drzwi.
– Sam Roffe nie żyje, kochanie – odpowiedziała, uśmiechając się pod nosem.
LONDYN, PONIEDZIAŁEK, 7 WRZEŚNIA, 2 PO POŁUDNIU
Klub “White” ma swoją siedzibę w miejscu, gdzie przecinają się ulice St. James i Piccadilly. Budynek, w którym się mieści, został wybudowany w osiemnastym wieku i przeznaczony na dom hazardu. Jest jednym z najstarszych i najbardziej ekskluzywnych klubów w Anglii. Co znamienitsi obywatele wpisują na listę członków klubu swoje dzieci tuż po urodzeniu po to, by stały się jego pełnoprawnymi członkami mając lat trzydzieści. Tak długa jest bowiem lista oczekujących.
Budynek wyróżniają szerokie łukowate okna, wychodzące na ulicę St. James. Wszystkie pokoje są przestronne, pełne zabytkowych mebli, na których upływ czasu odcisnął swoje piętno. Imponująco wyglądają skórzane sofy oraz głębokie fotele, znane połowie członków brytyjskiego rządu. Przy posiłkach spotykają się tu najbardziej wpływowi ludzie tego świata.
W klubie znajduje się sala do trik-tracka, z dużym kominkiem. Kręte schody prowadzą do jadalni, która zajmuje całe piętro. Pośrodku sali stoi potężny stół, przy którym może jednorazowo zasiąść trzydzieści osób. Pod ścianami rozstawiono pięć małych stolików. Przy jednym z nich, w rogu, pod powałą z czarnych belek siedział członek parlamentu, sir Alec Nichols, i jadł śniadanie w towarzystwie Jona Świniona.
Ojciec Nicholsa był baronetem i, podobnie jak jego dziad i pradziad, został członkiem klubu “White”. Alec Nichols był szczupłym mężczyzną, pełnym uroku, mimo chłodnego, arystokratycznego wyglądu. Miał na sobie tweedową sportową marynarkę i szerokie, zaprasowane na kant spodnie. Przyjechał na spotkanie ze Swintonem z jednej ze swoich wiejskich posiadłości w Gloucestershire.
Gość ubrany był w obszerny sztruksowy garnitur, żółtą koszulę i czerwony krawat. Mężczyzna zupełnie nie pasował do stylowego wnętrza jadalni.
– Ładnie tu – stwierdził Swinton, rozglądając się dookoła.
– To prawda – odparł sir Alec. – Nic się tu nie zmieniło od czasów odwiedzin Voltaire'a.
– Kim był Voltaire?
Sir Alec spojrzał zażenowany na Swintona.
– To pewien znany Francuz.
– Rozumiem – mruknął Swinton, połykając ostatni kęs cielęciny. – Ale czas pomówić o interesach, drogi sir Nicholsie.
Swinton położył sztućce obok talerza, sięgnął po serwetkę i wytarł nią starannie usta.
– Mówiłem już panu, że potrzebuję czasu na zebranie takiej sumy.
Do stolika podszedł kelner i położył przed mężczyznami duże pudełko cygar.
– Pozwoli pan, że się poczęstuję – Swinton obejrzał dokładnie nalepkę na pudełku, cmokając przy tym z zachwytem. Następnie wyjął kilka cygar i włożył je do kieszeni. Kelner nawet mrugnięciem oka nie zareagował na ten karygodny brak dobrych manier. Zanim zdążył odejść od stolika, Swinton wyjął z pudełka kolejne cygaro i zapalił je, głęboko zaciągając się dymem.
– Dotąd moi pracodawcy byli dla pana niezwykle łaskawi. Obawiam się jednak, że powoli zaczynają tracić cierpliwość – mówiąc to, wrzucił palącą się zapałkę do kieliszka z winem, który Alec trzymał w ręku. – Doskonale wiesz, ojczulku, że potrafią być bardzo nieprzyjemni, kiedy ktoś ich rozzłości.
– Ale ja po prostu nie mam jeszcze tych pieniędzy.
Читать дальше