Umysł mój, wybudzony z żałobnej apatii, działać teraz zaczął na pełnych obrotach. Idea nie sprecyzowana jeszcze zaświtała mi w głowie, gdy mnie w górę wypchnęła fala wody, obmywając w sekundzie kostki, piersi i wreszcie ramiona. Mimo potężnego naporu strugi, jakbym się ruszał nagle prędzej, znacznie sprawniej. Na koniec wypłynąłem na powierzchnię w miejscu, gdzie nagie szczyty więzienia było widać już tylko w oddali.
Oto, co pomyślałem: Edgar nadal żyje.
Choć może tak sądzicie – nie zmogła mnie wcale choroba. Zdolności umysłowe nie uległy żadnej degradacji, pomimo długotrwałego życia w odosobnieniu… Edgar Poe nie umarł nigdy, tak to czułem.
Zwróciwszy wzrok ku więziennym murom, po raz pierwszy od wielu miesięcy, a może i lat nawet (zaznaczę, iż wówczas gotów byłem wierzyć i w pierwszą opcję, i drugą), stworzyłem sobie w mózgu niby-mapę nową wszystkich znanych mi faktów na temat śmierci pisarza.
Być może w owej chwili należało się rozglądnąć za pomocą doraźną czy jakimś schronieniem. I może niesłusznie było opuszczać teren więzienia, gdzie wszak, o dziwo, czułem się bezpieczny, gdzie mi nie groziły troski zewnętrznego świata. Cóż byście uczynili w mojej sytuacji – zostali na pryczy, patrząc na poblask gwiazd? Czy wobec olśnienia, iż poeta pozostaje wśród żywych, mielibyście tutaj inne jakieś rozwiązanie?
(A Duponte! Czyżby tego nie dostrzegał, nie biorąc pod uwagę w ogóle w swoich dociekaniach?!)
„Dla nas się nie liczy, co przytrafiło się Poemu. Przedstawiamy sobie jego zgon wedle własnych potrzeb. On zaś, w pewnym sensie, nadal przecież pozostaje żywy”.
Wspomniałem powyższą frazę wypowiedzianą przez Bensona przy pierwszym naszym spotkaniu. Benson zdawał się wiedzieć więcej, niż mi mówił. Czy to mu wiadome było również? Czy odkrył rzecz niemożliwą do zdradzenia we wstępnej fazie swoich poszukiwań i czy mi tą drogą wskazywał klucz do tajemnicy?
Widziałem twarze obecnych przy pochówku, niczym wryte w mój umysł… Do dnia owego stale mi wracali w myślach; pośpiech ich i kroki w butach zabłoconych wciąż mi pobrzmiewały w uszach niby echo.
Dowody… One wszak są istotne. George Spence, wspomniany dozorca cmentarzyka, nie widywał pisarza od wielu lat, a przecież mi wspominał osobliwy jego wygląd przy ostatniej uroczystości… Neilson Poe natomiast oglądał kuzyna jedynie przez zasłonę w szpitalu, a czy ów pacjent nie „objawił mu się jako obcy lub raczej duch kogoś mu znanego”…?
Uroczystość, którą obserwowałem, toczyła się pospiesznie, nie dłużej niż trzy minuty trwając, w obecności paru ledwie świadków, i nawet zrezygnowano z żałobnego kazania. Czy dziwić nie powinno, iż odbyła się po cichu i tak skromnie, jak gdyby w zawstydzeniu jakimś strasznym? I Snodgrass, ów człowiek nieprzejednany, lęk wykazywał oraz złe przeczucia, sam się obciążając winą za pochówek tak niegodny istoty, która wymaga szacunku najwyższego. Myślą wróciłem do wiersza, który znaleźliśmy tam na biurku – poematu, gdzie Snodgrass się odnosi do pijaństwa geniusza. W strofach dotknięto naturalnie i dnia pogrzebu:
Dotąd mnie nawiedza ów pogrzebu obraz!
Z wstydem i w żałości wiecznie zadziwiony
Kreślę twój pochówek – jakże smutny pokaz -
W lichym tyś zakątku został porzucony!
Czy ktoś z poetą zaznajomiony widział złożone w trumnie jego martwe ciało przed pochówkiem? Wszyscy oni prawie – Neilson, Herring, Snodgrass – jakby coś zataić należało, słowa rzec mi nie chcieli na temat uroczystości. Czyżby im coś wiadome było wobec tego? Iż Poe w istocie mieszka ciągle pośród żywych? Czyżby ukryty został przez osoby trzecie w jakimś celu? Czy Poe żart popełnił wobec świata ostateczny?
Jak widać, myśli owe, choć uległem ekscytacji wielkiej, składały się w ciąg logiczny, bynajmniej nie bez ładu. Chciałem wykazać, że Poe nie zmarł jeszcze, a wszystko, co się zdarzyło, czym prędzej musi się skompromitować. Pieszo udałem się więc zaraz na cmentarz prezbiterian. Umiejscowiony był on poza centrum miasta, tak że go najdotkliwsza fala potopu oszczędziła, nie naruszając też prawie dróg doń prowadzących, niemniej – dotarła i tam również, co wskazywały wodą żłobione rowy w miejscach obniżeń gruntu porosłego trawą.
Wybrałem się tam w zamiarze pogawędki z dozorcą, by się wywiedzieć szczegółów pewnych a istotnych. Na miejscu już jednak – przekroczywszy bramę – uległem potrzebie innej. Choć ciemność panowała najmroczniejsza, oczy me dzięki pobytowi w celi przez czas długi postrzegały nadal znacznie więcej niż w zwykłych warunkach. Zatem w błysku pioruna nadchodzącej nowej burzy udało mi się bezbłędnie namierzyć zakątek ów magiczny a – w oburzeniu stwierdziłem – nie oznaczony do tej pory. Cóż kryło się pod zwałami ziemi?
Usunąwszy gałęzie i gruz wszelki z góry, zacząłem kopać w trawie gołą ręką. Co chwila tryskały na wierzch wodne strugi, więc spróbowałem z boku – lecz z nie lepszym skutkiem. Od ziemi stwardniałej spękały mi paznokcie, plamiąc krwią grudki błota i kamyki.
Gdy się zorientowałem, iż tak nie osiągnę wiele, ruszyłem cmentarzem, by odkryć, że mi szczęście sprzyja. Łopatą porzuconą gdzieś przypadkiem zacząłem wokół mogiły kopać glebę na kształt koła. Z zapałem, dodać trzeba, niezwyczajnym. Po chwili otaczały mnie kopce lepkiej ziemi. Dzieło wyczerpujące owo tak mnie pochłonęło, że zrazu umknął mej uwagi jakiś nagły hałas… Ależ znalezisko! Słów mi brak, doprawdy!
Ujrzałem zwykłą trumnę z sosnowego drewna. Dłoń wyciągnąwszy, uczułem zimną gładką powierzchnię. Zaraz też odgarniając stamtąd grudy ziemi, musiałem upuścić przedmiot, co byłby wszak w pół minuty już znalazł się na powierzchni…
Oto kundel dozorcy nacierał na mnie z zajadłością. W odległości kilku stóp pies przystanął; czyżby przyjaźni między nami dawnej pomny? Nie, nic podobnego, a jeśli nawet – to jeszcze, zda się, moja zdrada bardziej go rozsierdziła. Psisko uznało chyba, lecz niesłusznie, iż zwłoki z jego terenu ukraść się wybieram. Dzielny a poczciwy! Gdy tak kłapał szczęką w szale między grobami, ja w nim Cerbera trzygłowego zaraz zobaczyłem! Na próby odganiania z mojej strony pies się przyczaił tylko, aby lada chwila rzucić mi się do gardła.
Z otchłani podziemnego grobowca wyłonił się z latarnią opiekun cmentarza. W słabym świetle trudno mi było go dojrzeć. Objawił się więc w jednolitej barwie, jak ów człowiek wspominany, którego odnaleźli w tym samym grobie w stanie skamienienia.
– Ja nie hiena cmentarna! – zawołałem, ale że wymachiwałem łopatą, a ręce i ubiór miałem zabrudzone ziemią, pode mną zaś spoczywała częściowo odkryta trumna – mój okrzyk nie mógł zabrzmieć zbyt przekonująco. – Zajrzyj pan tu do wykopu!
– Kto tam? Bierz go, Żeglarz!
I cóż, spojrzawszy tęsknie na trumienkę, pozbyłem się narzędzia i rzuciłem do ucieczki. Człowiek ów zaś z psem wiernym za mną pobiegli.
Wcale się jeszcze nie poddałem. Ledwie zostawiłem w tyle pogoń, znalazłem się w uliczce wąskiej, dla schronienia. Blisko pół godziny zajęło mi dojście do zmysłów po nieudanym wysiłku wyżej opisanym. Natychmiast wszak podjąłem nowe przedsięwzięcie. Dozorca ów cmentarny pewnie zechce teraz strzec grobu Poego… Nadzieją jednak niesiony obłąkaną, ruszyłem przez miasto, wspominając po drodze adres poety tutaj, w Baltimore, już ostatni. Amity Street pomiędzy Lexington i Saratoga – miejsce w wyniku badań żmudnych życiorysu Poego określone.
Mógłbym go sam spytać: Po cóż to, przyjacielu, było pisać, że jestem człowiekiem młodym i lekkomyślnym? Czyżbyś porozumienia między nami nie pamiętał?
Читать дальше