Mimo wszystko nie mógł oprzeć się myśli, że służący, który podnosił go z fotela, wyglądał tak, jak wyglądałby dorosły George junior, gdyby nie zmarł w wieku pięciu lat. Ticknor nawet po trzydziestu latach odczuwał ogromny smutek z powodu śmierci swego dziecka. Nie mógł już nawet przypomnieć sobie jego wesołego uśmiechu ani radosnego głosu. Nieraz odwracał głowę na jakiś znajomy odgłos, lecz chłopca tam nie było; na próżno nasłuchiwał lekkich kroków syna.
Longfellow wszedł do biblioteki, nieśmiało niosąc prezent. Był to zapięty na sprzączkę woreczek ze złotymi frędzlami.
– Proszę nie wstawać, panie profesorze! – zawołał na powitanie poeta.
Ticknor poczęstował go cygarami; sądząc po popękanych banderolach, już wielu gości, dość rzadkich zresztą, miało okazję za nie dziękować.
– Drogi panie Longfellow, co pan tu przyniósł?
Poeta położył woreczek na biurku Ticknora.
– Sądzę, że pan bardziej niż ktokolwiek chciałby to zobaczyć.
Ticknor patrzył na niego wyczekująco. Jego czarne oczy były nieodgadnione.
– Dzisiaj rano otrzymałem tę przesyłkę z Włoch. Niech pan przeczyta załączony list. – Longfellow podał go Ticknorowi.
Autorem był George Marsh z Florenckiego Komitetu Obchodów Jubileuszu Dantego. Zapewniał Longfellowa, że nie powinien obawiać się o to, czy jego tłumaczenie Inferna zostanie przyjęte przez Komitet.
Ticknor zaczął czytać.
Książę Caietani i Komitet z wdzięcznością przyjmą pierwsze amerykańskie tłumaczenie wielkiego poematu, jako dar najbardziej odpowiadający powadze rocznicy, a jednocześnie wspaniały hołd Nowego Świata dla jednego z największych cudów kraju swojego odkrywcy, Kolumba…
– A czemu miałby się pan obawiać? – zastanawiał się Ticknor.
Longfellow uśmiechnął się.
– Przypuszczam, że w ten uprzejmy sposób pan Marsh prosi, abym się pośpieszył. Ale czy nie jest prawdą, że Kolumb był bardzo niepunktualny?
Ticknor czytał dalej.
Proszę przyjąć od Komitetu, jako wyraz uznania dla Pana przyszłego utworu, jeden z siedmiu woreczków zawierających prochy Dantego A/ighieri, wydobyte ostatnio z jego grobu w Rawennie.
Na policzkach Ticknora pojawił się słaby rumieniec radości, a jego wzrok skierował się ku woreczkowi. Policzki sędziwego profesora dawno utraciły ów śniady kolor, który razem z czarnymi włosami sprawiał, że za młodu brano go za Hiszpana. Ticknor odpiął sprzączkę, otworzył woreczek i wpatrzył się w pył, niczym nie różniący się od węglowego. Potem przesypał jego część przez palce, jak zmęczony pielgrzym, docierający w końcu do świętego źródła.
– Przez ile to lat – rzekł starzec – zdawało mi się, że po całej ziemi szukam, bez powodzenia, badaczy Dantego.
Przełknął z trudem ślinę, zapytując się w myślach: „ile to lat?".
– Iluż to moim krewnym próbowałem bezskutecznie wyjaśnić, że Dante uczynił mnie lepszym człowiekiem! Czy zauważył pan, Longfellow, że w zeszłym roku nie było klubu czy stowarzyszenia w Bostonie, które by nie czciły trzechsetnej rocznicy urodzin Szekspira? A kto poza Włochami uważa sześćsetlecie urodzin Dantego za istotną rocznicę? Szekspir uczy nas, jak poznać samych siebie. Dante uczy nas poznawać się wzajemnie. Proszę mi powiedzieć, jak posuwa się praca nad pańskim tłumaczeniem.
– Może nam pan pomóc – odparł Longfellow. – Dzisiaj rozpoczyna się nowy etap naszej walki.
Longfellow wziął głęboki oddech, potem opowiedział historię morderstw – o sędzim Healeyu ukaranym jak jeden z Ignavi, o Elishy Talbocie torturowanym jak symoniak, Phineasie Jennisonie potraktowanym jak schizmatyk. Mówił o tym, jak Klub Dantego śledził kolejne działania Lucyfera w mieście i jak członkowie Klubu zrozumieli, że wiążą się one z tempem ich tłumaczenia.
– Pomóc? – Ticknor sprawiał wrażenie, jakby degustował to słowo niczym nowe wino, a potem powoli wypluł je z niesmakiem. – Pomóc w czymś, Longfellow?
Poeta odchylił się w swoim fotelu, zdziwiony.
– Głupotą byłaby próba powstrzymania czegoś takiego – ciągnął Ticknor bez współczucia. – Czy wie pan, Longfellow, że zacząłem rozdawać moje książki?
Wskazał swoją hebanową laską na regały stojące wzdłuż wszystkich ścian pokoju.
– Przekazałem ich trzy tysiące do nowej biblioteki powszechnej, tom po tomie.
– Wspaniały gest, panie profesorze – rzekł Longfellow bez pochlebstwa.
– Tom po tomie, aż nic ze mnie nie zostanie.
Ticknor szturchnął laską puszysty dywanik. Kwaśny pół uśmiech, pół grymas pojawił się na jego zmęczonych ustach.
– Najwcześniejszym zdarzeniem, jakie pamiętam, była śmierć Waszyngtona. Ojciec, kiedy wrócił do domu, nie mógł mówić, tak oszołomiła go ta nowina; bałem się, czy nie dostanie apopleksji, i prosiłem mamę, żeby wezwała lekarza. Potem przez kilka tygodni wszyscy, nawet dzieci, nosili czarną krepę na rękawach. Czy kiedykolwiek zastanowiło pana, że zabicie jednego człowieka czyni z nas mordercę, a zabicie tysiąca ludzi czyni z nas bohatera jak Waszyngton? Niegdyś chciałem zapewnić przyszłość naszym literackim instytucjom przez badania i nauczanie, szacunek dla tradycji. Dante pisał, że chciałby, aby jego poezja trwała dalej po jego śmierci w nowym domu, i przez czterdzieści lat trudziłem się nad spełnieniem jego życzenia. Przeznaczenie literatury, zapowiedziane przez Emersona, wypełnia się w zdarzeniach, które pan opisuje: literatura, która ożywia i uśmierca, która może karać i uniewinniać.
– Wiem, że nie może pan popierać tego, co się zdarzyło, profesorze – odpowiedział z namysłem Longfellow. – Dzieło Dantego zeszpecone, użyte jako narzędzie morderstwa i prywatnej zemsty.
Ręce Ticknora drżały.
– Tu wreszcie jest dawny tekst, który na naszych oczach stał się współczesną mocą, mocą sądu! Jeśli to, co pan odkrył, Longfellow, jest prawdą, to gdy świat dowie się o zdarzeniach w Bostonie, choćby i za dziesięć wieków, dzieło Dantego nie dozna uszczerbku, nie będzie zniesławione ani zniszczone. Będzie czczone jako pierwsze wielkie dzieło amerykańskiego geniuszu; Dante będzie pierwszym poetą, który wyzwoli wspaniałą moc literatury i zwróci ją przeciwko niedowiarkom!
– Dante, profesorze, pisał, aby oddalić nas od czasów, gdy śmierć była niezrozumiała. Pisał, aby dać nam nadzieję życia, abyśmy wiedzieli, że Bóg nie zapomina o naszym istnieniu i naszych modlitwach.
Ticknor westchnął bezradnie i pchnął palcem zdobiony złotem woreczek.
– Niech pan pamięta o swoim prezencie, panie Longfellow.
Poeta uśmiechnął się.
– Pan pierwszy uwierzył, że się uda. – Włożył woreczek w dłonie Ticknora. Profesor chwycił go chciwie.
– Jestem zbyt stary, aby móc pomagać komukolwiek, Longfellow – wymawiał się Ticknor – ale mogę coś panu podpowiedzieć. Nie ściga pan Lucyfera. To znaczy nie ściga pan złoczyńcy, którego pan opisuje. Lucyfer jest zupełnie otępiały, gdy Dante napotyka go, jęczącego i niemego, na końcu swej drogi w skutym lodem Kocycie. W ten sposób Florentyńczyk triumfuje nad Miltonem: pragniemy, aby Lucyfer był zadziwiająco przebiegły, abyśmy mogli go zwyciężyć; ale Dante utrudnia całą rzecz. Pan ściga Dantego. To Dante decyduje, kto ma być ukarany i gdzie, i jakie cierpienia ma znosić. To Dante wymyśla kary dla potępionych, lecz czyniąc z siebie w poemacie pielgrzyma, próbuje sprawić, abyśmy o tym zapomnieli: mamy myśleć, że jest tylko jednym z niewinnych świadków wyroków boskich.
Tymczasem w Cambrigde James Russell Lowell widział duchy.
Читать дальше