– Bachi musi coś ukrywać na temat Lonzy! – stwierdził Lowell z frustracją. – Widziałeś, jaki był niechętny, Wendell. Co o tym myślisz?
– Przypominało to głaskanie jeża – przyznał Holmes. – Kiedy człowiek zaczyna atakować Boston, kiedy zazna goryczy opodal Żabiego Stawu albo Domu Stanowego, możesz być pewien, że niewiele już z niego zostaje. Biedny Edgar Poe zmarł w szpitalu wkrótce po tym, jak zaczął mówić w ten sposób, więc z pewnością, jeśli człowiek się do tego ucieka, lepiej przestać mu pożyczać pieniądze, bo długo już nie pociągnie.
– Wierszokleta – mruknął Lowell na wzmiankę o Poem.
– W Bachim zawsze było coś mrocznego – powiedział Longfellow. – Biedak. Utrata pracy jeszcze bardziej go załamała, a bez wątpienia źle ocenia nasz udział w jego nieszczęściu.
Lowell nie spojrzał Longfellowowi w oczy. Świadomie nie przytoczył szczegółów tyrady Bachiego przeciw niemu.
– Myślę, że szczera wdzięczność jest jeszcze rzadszą rzeczą na tym świecie niż dobre wiersze, Longfellow. Bachi nie ma w sobie więcej uczucia niż kawałek chrzanu. Możliwe, że Lonza bał się tak bardzo na posterunku, ponieważ wiedział, kto zabił Healeya. Wiedział, że Bachi był sprawcą, a może nawet pomagał Bachiemu w zabójstwie.
– Wzmianka o pracy Longfellowa nad przekładem Dantego podziałała na niego jak iskra na beczkę prochu – przyznał Holmes, ale pozostał sceptyczny. – Morderca musi być człowiekiem wielkiej siły fizycznej, skoro przeniósł Healeya z sypialni na podwórko. Bachi, ze swoją skłonnością do mocnych trunków, z trudem może postawić prosto jeden krok. Zresztą nie natknęliśmy się na żaden związek między nim a ofiarami Lucyfera.
– I nie potrzebujemy go! – zakrzyknął Lowell. – Pamiętaj, Dante umieszcza w Piekle masę ludzi, których nigdy nie spotkał. Na Bachiego wskazują dwie mocniejsze poszlaki niż osobisty związek z Healeyem czy Talbotem. Po pierwsze: błyskotliwa znajomość Dantego. Jest jedyną osobą spoza Klubu, nie licząc, jak sądzę, starego Ticknora, która nie ustępuje nam poziomem zrozumienia poety.
– Zgoda – przytaknął Holmes.
– Po drugie: motyw – ciągnął Lowell. – Jest biedny jak mysz kościelna. Opuszczony w naszym mieście, znajduje pociechę jedynie w alkoholu. Dorywcze prywatne lekcje to wszystko, co trzyma go przy życiu. Nie znosi nas, bo uważa, że Longfellow i ja nie kiwnęliśmy palcem, gdy go zwalniali. A Bachi wolałby raczej sprawić, że Dante przepada na wieki, niż oglądać, jak ratują go zdradzieccy Amerykanie.
– Ale dlaczego, mój drogi Lowell, Bachi miałby wybrać Healeya i Talbota? – zapytał Fields.
– Mógł wybrać kogokolwiek, byle tylko ten ktoś pasował do grzechów, które miał zamiar ukarać, i byle Dante mógł zostać na końcu ujawniony jako powód zbrodni. Chce skalać imię Dantego w Ameryce, zanim jego poezja zyska tu uznanie.
– Czy Bachi mógłby być naszym Lucyferem? – zapytał Fields.
– Czy musi być naszym Lucyferem? – poprawił Lowell, krzywiąc się i łapiąc za kostkę.
– Lowell? – zaniepokoił się Longfellow, patrząc na nogę przyjaciela.
– Och, nie ma powodu do zmartwień, dziękuję. Musiałem się uderzyć w metalowy stojak, kiedy przedwczoraj byliśmy w Wide Oaks, teraz sobie przypominam.
Holmes schylił się do nogi Lowella, by podwinąć nogawkę jego spodni.
– Czy rana się powiększyła? – spytał doktor.
Czerwone otarcie, jeszcze niedawno rozmiaru jednopensówki, było wielkości monety jednodolarowej.
– Skąd mam wiedzieć? – Lowell nigdy nie traktował swoich dolegliwości zbyt poważnie.
– Być może powinieneś poświęcić sobie nie mniej uwagi niż Bachiemu – zganił go Holmes. – Nie wygląda mi to na gojącą się ranę. Wprost przeciwnie. Po prostu się uderzyłeś, powiadasz? Zakażenie to chyba nie jest… Czy dokucza ci ból, Lowell?
Nagle kostka wydała się poecie bardziej obolała.
– Od czasu do czasu. – Potem coś mu się przypomniało. – Możliwe, że kiedy byłem u Healeya, jedna z tych much dostała się do mojej nogawki. Może to przez to?
– Nie sądzę – odparł Holmes. – Nigdy nie słyszałem o musze, która żądli. Może to był jakiś inny owad?
– Nie, z pewnością bym rozpoznał, że to nie mucha. Rozgniotłem ją jak ostrygę. – Lowell uśmiechnął się szeroko. – To była jedna z tych, które ci przyniosłem.
Doktor zastanowił się.
– Longfellow, czy profesor Agassiz wrócił z Brazylii?
– Zdaje się, że wraca właśnie w tym tygodniu.
– Proponuję, byśmy posłali cząstki owada, które zachowałeś, do muzeum Agassiza – powiedział Holmes do Lowella. – Nie ma drugiego człowieka, który wiedziałby tyle o ziemskich stworzeniach.
Lowell miał już dość rozmów na temat swojego samopoczucia.
– Jeśli to konieczne… A teraz proponuję przez kilka dni śledzić Bachiego, pod warunkiem że nie zapił się jeszcze na śmierć. Zobaczymy, czy nie doprowadzi nas do czegoś interesującego. Dwóch z nas będzie czekać przed jego mieszkaniem w powozie, podczas gdy reszta zostanie tutaj. Jeśli nie ma sprzeciwów, poprowadzę grupę śledzącą Bachiego. Kto pójdzie ze mną?
Nikt nie odpowiedział. Fields nonszalancko wyciągnął kieszonkowy zegarek.
– No, dalejże! – Lowell klepnął wydawcę w ramię. – Fields, ty pójdziesz.
– Przykro mi, Jamey. Po południu Longfellow i ja umówiliśmy się na obiad z Oscarem Houghtonem. Wczoraj wieczór otrzymał liścik od Augustusa Manninga z ostrzeżeniem, że albo przestanie drukować Dantego, albo straci zlecenia z Harvardu. Musimy szybko coś zrobić, zanim ugnie się pod naciskiem.
– A ja mam umówiony odczyt w Odeonie na temat najnowszych osiągnięć homeopatii i allopatii, którego nie mogę odwołać, nie narażając organizatorów na poważne straty finansowe – rzucił Holmes pospiesznie. – Wszystkich oczywiście serdecznie zapraszam.
– Być może właśnie wpadliśmy na trop sprawcy! – zaprotestował Lowell.
– Jamey – odparł Fields. – Jeżeli pozwolimy Manningowi zablokować druk Dantego, gdy my będziemy pochłonięci śledztwem, to cała nasza praca nad tłumaczeniem i wszystkie nadzieje, jakie z nim wiązaliśmy, zostaną zaprzepaszczone. Uspokoimy Houghtona w godzinę, a potem możemy robić, co chcesz.
Tego samego dnia po południu Longfellow stał naprzeciw kamiennej greckiej fasady Revere House, a ze środka docierały doń stłumione wesołe odgłosy gości jedzących obiad oraz ciężka woń steków. Posiłek z Oscarem Houghtonem będzie przynajmniej godzinnym wybawieniem od rozmów o mordach i owadach. Fields, opierając się o kozioł swojego powozu, nakazywał woźnicy, by wrócił na Charles Street – Annie Fields musiała dojechać do swojego Klubu dla Pań w Cambridge. Fields był jedynym członkiem z kręgu przyjaciół Longfellowa, który posiadał własny powóz nie tylko dlatego, że był z nich najbogatszy, ale też dlatego, że cenił luksus bardziej niż bóle głowy wywoływane przez kapryśnych woźniców i chorowite konie.
Longfellow zauważył zamyśloną damę z ciemną woalką na twarzy, przechodzącą przez Bowdoin Square. Kobieta trzymała w dłoni książkę i kroczyła powoli, z uwagą, ze spuszczonym wzrokiem. Pomyślał o dniach, gdy spotykał Fanny Appleton na Beacon Street, jej uprzejme skinienia głowy… Nigdy nie zatrzymywała się, by z nim pomówić. Zetknął się z nią wcześniej w Europie, kiedy studiował języki, przygotowując się do objęcia profesury. Była dla niego, jako uczonego i przyjaciela brata, całkiem miła. Ale tu, w Bostonie, było tak, jakby Wergiliusz szeptał jej do ucha radę, której udzielił Dantemu, gdy dotarli do kręgu Ignavi: „Nie mówmy o nich; popatrz i pójdź dalej" [41]. Nie mogąc rozmawiać z piękną młodą kobietą, Longfellow stworzył w swoim Hyperionie wzorowaną na niej postać pięknej dziewicy.
Читать дальше