Nie zajęło wiele czasu, zanim party przekształciło się w coś, czego wszyscy długo będziemy żałowali. Do kwadrans po dziewiątej byłem jedynym, który nadal potrafił utrzymać postawę pionową. Większość gliniarzy obozowała przy fontannie w ponurej plątaninie gwałtownie zginających się łokci. Angel bez krewnych leżał pod stołem i słodko spał z uśmiechem na twarzy. Nie miał spodni i ktoś wygolił mu łysy pas na środku głowy.
Wszystko jest w normie, pomyślałem i uznałem, że to idealny czas, żeby się wymknąć i zobaczyć, czy przybył już sierżant Doakes. Jak się jednak okazało, byłem w błędzie. Ledwie zrobiłem dwa kroki w stronę drzwi, gdy coś bardzo ciężkiego rzuciło mi się na plecy. Szybko się odwróciłem i stwierdziłem, że to Camilla Figg próbuje się na mnie uwiesić.
— Cześć — powiedziała z bardzo radosnym, choć trochę rozmazanym uśmiechem.
— Witaj — odparłem radośnie. — Mogę ci przynieść drinka?
Zmarszczyła brwi.
— Nie potrzebuję drinka. Po prostu chciałam powiedzieć: cześć. — Nachmurzyła się jeszcze bardziej. — Jezusiczku, ależ ty jesteś słodziutki oznajmiła. — Zawsze chciałam ci to powiedzieć.
Hm, biedactwo było najwyraźniej pijane, ale nawet mimo to… Słodziutki? Ja? Myślę, że nadmiar alkoholu może zamącić obraz, ale darujcie, co może być słodziutkiego w kimś, kto chętniej rozprułby wam brzuchy, niż podał rękę? W każdym razie, z jedną Ritą przekroczyłem już swój limit na kobiety. Jeśli dobrze pamiętałem, nie wymienialiśmy z Camillą więcej niż trzy słowa podczas spotkań. Nigdy wcześniej nie wspomniała o mojej domniemanej słodyczy. Raczej mnie unikała, wolała się czerwienić i odwracać wzrok niż powiedzieć zwyczajne dzień dobry. A teraz prawie mnie gwałciła. Czy to ma sens?
W każdym razie nie miałem czasu na odszyfrowywanie ludzkich zachowań.
— Dziękuję bardzo — odparłem, próbując zdjąć Camillę z siebie i nie spowodować poważnych obrażeń u żadnego z nas. Zacisnęła ręce wokół mojej szyi. Próbowałem je rozerwać, ale przyczepiła się jak rzep.
— Myślę, że przydałoby ci się trochę świeżego powietrza, Camillo — powiedziałem z nadzieją, że zrozumie aluzję i pójdzie na tylne podwórko. Tymczasem ona przylgnęła jeszcze bardziej, rozgniatając twarz na mojej twarzy, podczas gdy ja rozpaczliwie się cofałem.
— Tutaj zaczerpnę świeżego powietrza — oświadczyła. Wydęła wargi i dopóty mnie popychała, dopóki nie potknąłem się o krzesło i mało się nie przewróciłem.
— Ach… zechcesz może usiąść? — zapytałem z nadzieją.
— Nie — odparła, przyciągając mnie do swojej twarzy z siłą dwakroć większą niż jej ciężar. — Chcę się pieprzyć.
— Hm, cóż — zająknąłem się pokonany szokującą bezczelnością i bezsensem tego, co się działo. Czy wszystkie kobiety rodzaju ludzkiego są szalone? Nie mam tu na myśli, że mężczyźni są cokolwiek lepsi. Przyjęcie, które rozgrywało się wokół mnie, wyglądało, jakby zaaranżował je Hieronim Bosch, a Camillą gotowa była zaciągnąć mnie za fontannę z ponczem, gdzie niewątpliwie czekała zgraja z ptasimi dziobami, żeby pomóc jej mnie zniewolić. Dotarło do mnie jednak, że mam doskonałą wymówkę, aby uniknąć zniewolenia.
— Wiesz, mam się żenić. — Trudno było to wyznać, ale świetnie nadawało się na taką chwilę.
— Drań — mruknęła. — Piękny drań. — Nagle zwiotczała, a jej ramiona zsunęły się z mojej szyi. Ledwie udało mi się ją złapać i nie dopuścić, żeby upadła na podłogę.
— Piękny drań — powtórzyła i zamknęła oczy.
Zawsze miło się dowiedzieć, że koledzy z pracy mają o nas dobre zdanie, ale ta romantyczna przygoda zajęła mi parę dobrych minut i naprawdę już musiałem wyjść przed dom, żeby sprawdzić, czy jest sierżant Doakes.
Zostawiłem więc Camillę jej słodkim snom pośród mokrych marzeń o miłości i znów ruszyłem ku drzwiom.
I tym razem zostałem zatrzymany. Vince osobiście chwycił mnie za biceps i odciągnął od drzwi z powrotem w sam środek surrealizmu.
— Hej! — zajodłował. — Hej, chłopaczku! Dokąd to się wybierasz?
— Chyba zostawiłem kluczyki w samochodzie — powiedziałem, próbując uwolnić się od jego śmiertelnego uścisku. Ale on tylko poprawił chwyt.
— Nie, nie, nie — zaprotestował, ciągnąc mnie ku fontannie. — To twoje przyjęcie i nigdzie nie pójdziesz.
— To cudowne party, Vince. Ale ja naprawdę muszę…
— Pij — rzekł, podstawiając kubek pod fontannę. Pchnął go w moją stronę i zachlapał mi koszulę. — Tego właśnie potrzebujesz. Banzail — Uniósł wysoko własny kubek, a potem go osuszył. Na szczęście, drink wywołał u niego napad kaszlu i kiedy zgiął się wpół, łapiąc powietrze, udało mi się wymknąć.
Wyszedłem już z domu i byłem w połowie podjazdu, zanim pojawił się w drzwiach.
— Hej! — ryknął do mnie. — Nie możesz jeszcze wychodzić, striptizerki przybywają!
— Zaraz przyjdę z powrotem! — zawołałem. — Zrób mi jeszcze jednego drinka!
— Jasne! — powiedział ze sztucznym uśmiechem. — Ha! Banzail — I wrócił na party, radośnie wymachując rękami. Odwróciłem się, żeby poszukać Doakesa.
Jak do tej pory, gdziekolwiek bym był, od tak dawna parkował po drugiej stronie ulicy, że powinienem natychmiast go zauważyć, ale nie zauważyłem. Kiedy wreszcie spostrzegłem znajomego rdzawoczerwonego taurusa, zrozumiałem, jak sprytną sztuczką się posłużył. Zatrzymał się w górze ulicy, pod wielkim drzewem, które przesłaniało światła latarni. Coś takiego mógł zrobić człowiek, który próbował się ukryć, ale jednocześnie dawałoby to doktorowi Danco poczucie, że może podkraść się niezauważenie.
Podszedłem do samochodu, a kiedy się zbliżyłem, szyba zjechała w dół.
— Jeszcze go tu nie ma — oświadczył Doakes.
— Miałeś wstąpić na drinka — powiedziałem.
— Nie piję.
— Najwyraźniej nie chodzisz na przyjęcia, bo inaczej wiedziałbyś, że nie można w nich uczestniczyć, jednocześnie siedząc w wozie po przeciwnej stronie ulicy.
Sierżant Doakes nic nie odpowiedział, ale okno podniosło się, potem otworzyły się drzwi i wysiadł.
— Co zamierzasz zrobić, gdyby przyszedł teraz? — zapytał.
— Liczyłbym na to, że uratuje mnie wdzięk osobisty — odparłem. — Teraz chodź, wejdziemy, póki jest tam jeszcze ktoś trzeźwy.
Razem przeszliśmy ulicę i choć nie trzymaliśmy się za ręce, w tych okolicznościach wyglądało to tak dziwacznie, że z powodzeniem mogliśmy to robić. W połowie drogi, zza rogu, wyjechał samochód i zbliżył się do nas. Chciałem uciec i zanurkować w szpaler oleandrów, ale ponieważ byłem bardzo dumny ze swojej żelaznej samokontroli, ledwie raczyłem się obejrzeć, żeby spojrzeć na nadjeżdżający pojazd. Toczył się powoli i razem z Doakesem zdążyliśmy już zejść z jezdni, kiedy się z nami zrównał.
Doakes odwrócił się, żeby przyjrzeć się samochodowi. Ja też to zrobiłem. Patrzył na nas rząd pięciu ponurych twarzy nastolatków. Jeden z nich odwrócił głowę i powiedział coś, na co pozostali się roześmiali. Samochód pojechał dalej.
— Lepiej wejdźmy — zaproponowałem. Wyglądali groźnie.
Doakes nie odpowiedział. Popatrzył, jak samochód zakręca przy końcu uliczki, i dopiero potem ruszył w stronę domu Vince’a. Poszedłem za nim i zdążyłem go dopędzić na czas, żeby otworzyć przed nim drzwi.
Byłem na zewnątrz tylko kilka minut, a tymczasem liczba ofiar zdążyła imponująco wzrosnąć. Dwóch gliniarzy przy fontannie leżało na podłodze, a jeden z uciekinierów z South Beach wymiotował do pojemnika, w którym kilka minut temu była sałatka. Muzyka grzmiała jeszcze głośniej, a z kuchni dobiegł mnie krzyk Vince’a wrzeszczącego bamzail wsparty nierównym chórkiem innych głosów.
Читать дальше