Problem polegał na tym, że ja nie byłem jednym z nich.
Wiem, że niewiele znaczę. Nigdy nie twierdziłem, że jest we mnie choć odrobina prawdziwego człowieczeństwa, a już na pewno nie tłumaczyłem sobie, że to, co robię, jest słuszne tylko dlatego, że towarzysze moich harców ulepieni są z tej samej gliny co ja. Prawdę mówiąc, byłem prawie pewien, że świat beze mnie byłby lepszy. Co nie znaczy, że rwałem się do tego, by go pod tym względem naprawić. Chciałem zostać na tym padole łez najdłużej jak się da, bo po śmierci albo nie ma nic, albo Dextera czeka bardzo ciepła niespodzianka. Żaden z tych wariantów nie był kuszący.
Nie miałem więc żadnych złudzeń co do swojej wartości dla świata. Robiłem swoje i nie oczekiwałem za to podziękowań. Tyle że od samego początku aż do tej pory trzymałem się zasad ustanowionych przez Świętego Harry’ego, mojego niemal nieomylnego przybranego ojca. Tym razem złamałem te zasady i z niewiadomego powodu czułem, że zasługuję na to, by mnie schwytano i ukarano. Lecz jakoś nie mogłem siebie przekonać, że to zdrowe emocje.
Walczyłem więc z chandrą aż do fajrantu, a potem, bez wyczuwalnego przypływu energii, ponownie pojechałem do szpitala. Nie pocieszyły mnie nawet korki na ulicach. Wszyscy wokół zdawali się tylko zachowywać pozory, nie czuło się autentycznej żądzy mordu. Jakaś kobieta zajechała mi drogę i rzuciła połówką pomarańczy w moją przednią szybę, facet w furgonetce próbował zepchnąć mnie na pobocze, ale miałem wrażenie, że robili to na odczepnego, bez szczerego zapału.
Kiedy wszedłem do pokoju Debory, Chutsky spał na krześle i chrapał tak głośno, że szyby drżały. Posiedziałem więc tam czas jakiś i patrzyłem, jak Debora trzepocze powiekami. Pomyślałem, że to pewnie dobry znak wskazujący, że weszła w fazę snu REM, a zatem ma się lepiej. Ciekaw byłem, co po przebudzeniu powie o mojej drobnej pomyłce. Biorąc pod uwagę jej stan ducha tuż przed napadem, nie zanosiło się na to, by była wyrozumiała nawet dla tak błahego potknięcia. W końcu podobnie jak ja wciąż pozostawała we władzy Cienia Harry’ego i skoro z trudem tolerowała to, co robiłem, kiedy jeszcze miałem Aprobatę Harry’ego, za nic w świecie nie pogodzi się z czymś, co wykraczało poza starannie nakreślone przez niego granice.
Deb nie mogła się nigdy dowiedzieć, co zrobiłem. Nie było to kłopotem, skoro do niedawna ukrywałem przed nią wszystko. Tym razem jednak, nie wiedzieć czemu, myśl o tym nie dodała mi otuchy. W końcu zrobiłem to dla niej, a właściwie głównie dla niej — proszę bardzo, pierwszy raz działałem ze szlachetnych pobudek i jak fatalnie się to skończyło. Kiepski z mojej siostry Mroczny Pasażer.
Deb poruszyła ręką, prawie niezauważalnie, zamrugała i otworzyła oczy. Jej wargi lekko się rozchyliły i byłem pewien, że na chwilę skupiła na mnie wzrok. Nachyliłem się ku niej, a ona patrzyła na mnie, aż wreszcie jej powieki znów opadły.
Powoli dochodziła do siebie. Byłem pewien, że się wyliże. Może była to kwestia tygodni, nie dni, ale wcześniej czy później wstanie z tego okropnego stalowego łóżka i znów będzie taka jak dawniej. A wtedy…
Co zrobi ze mną?
Nie wiedziałem. Miałem jednak złe przeczucie, że żadnemu z nas nie będzie wtedy do śmiechu; bowiem, co uświadomiłem sobie w tej chwili, oboje wciąż żyliśmy w Cieniu Harry’ego, i byłem prawie pewien, co Harry powiedziałby w tej sytuacji.
Powiedziałby, że źle się stało, bo nie tak zaplanował życie Dextera, co och, jak dobrze pamiętałem.
Harry zwykle wydawał się tak szczęśliwy, kiedy po pracy wracał do domu. Oczywiście, nie sądzę, by jego szczęście było autentyczne, ale zawsze je okazywał, i to była jedna z pierwszych niezwykle ważnych nauk, jakich mi udzielił: dobieraj minę stosowną do okazji. Może wydaje się to banalne i oczywiste, ale dla nieopierzonego potwora, który dopiero odkrywał, że różni się od innych, była to prawda objawiona.
Pamiętam, jak pewnego popołudnia siedziałem na wielkim bania — nie na naszym podwórku, bo szczerze mówiąc, inne dzieciaki z okolicy robiły to samo; nawet długo po tym, jak wyrosłem z, powiedzmy, optymalnego wieku do łażenia po drzewach. Baniany, z szerokimi, rosnącymi poziomo gałęziami, idealnie nadawały się do tego, by na nich przesiadywać, i służyły za klub każdemu przed osiemnastką.
Tego popołudnia siedziałem więc na moim drzewie i miałem nadzieję, że sąsiedzi mylnie biorą mnie za normalnego chłopaka. Byłem w wieku, w którym wszystko zaczyna się zmieniać, tylko że z tego, co zdążyłem zauważyć, u mnie te zmiany przebiegały zupełnie inaczej niż u innych. Po pierwsze, w odróżnieniu od reszty chłopaków nie pragnąłem obsesyjnie zajrzeć Bobbie Gelber pod spódniczkę, kiedy będzie wchodziła na drzewo. A po drugie…
Kiedy Mroczny Pasażer zaczął szeptem podsuwać mi zdrożne myśli, uświadomiłem sobie, że był Istotą, która żyła we mnie od zawsze; po prostu do tej pory milczał. Teraz jednak, podczas gdy moi rówieśnicy wymieniali się numerami „Hustlera”, on podsyłał mi sny z ilustracjami innego rodzaju, może z Wiwisekcji dla każdego. I choć obrazy, które mi się ukazywały, początkowo były niepokojące, to z biegiem czasu stawały się coraz bardziej naturalne, nieuniknione, pożądane i wreszcie niezbędne. Jednak drugi głos, równie mocny, mówił mi, że to coś złego, szalonego i bardzo niebezpiecznego. A ponieważ spory między tymi dwoma wewnętrznymi doradcami zwykle kończyły się remisem, musiałem zadowolić się marzeniami, jak wszyscy chłopcy rasy ludzkiej w moim wieku.
Jednak pewnej cudownej nocy dwie szepczące armie zwarły szyki. Stało się to wtedy, gdy zorientowałem się, że pies Gelberów, Buddy, swoim nieustającym szczekaniem nie pozwala mamie spać. A to nie było w porządku. Mama umierała na tajemniczą nieuleczalną chorobę o nazwie chłoniak i potrzebowała snu. Przyszło mi więc do głowy, że jeśli zrobię coś, by mogła się wyspać, będzie to chwalebny uczynek, i oba głosy się ze mną zgodziły — oczywiście, jeden z pewnym ociąganiem, za to drugi, ten mroczniejszy, z zapałem, który przyprawił mnie o zawrót głowy.
I tak oto Buddy, jazgotliwy piesek, pozwolił Dexterowi po raz pierwszy rozwinąć skrzydła. Oczywiście, wypadło to dość nieudolnie i bardziej niechlujnie, niż planowałem, ale jednocześnie było tak dobre, słuszne i konieczne…
W następnych miesiącach przeprowadziłem jeszcze kilka drobnych eksperymentów; w odpowiednio dużych odstępach czasu, z udziałem staranniej dobranych towarzyszy zabaw, bo nawet na tym burzliwym etapie samopoznania zdawałem sobie sprawę, że jeśli znikną wszystkie zwierzęta w okolicy, ktoś w końcu zacznie zadawać pytania. Trafił się jednak bezpański zwierzak, potem była wyprawa rowerem do innej dzielnicy, no i młody Kubuś Rozpruwacz jakoś sobie radził, ucząc się radości bycia sobą. A że czułem się przywiązany do moich małych eksperymentów, wszystkie zakopywałem w pobliżu, za szpalerem krzaków w naszym ogródku.
Teraz jestem mądrzejszy. Wtedy jednak wszystko wydawało się tak niewinne i cudowne, a ja chciałem od czasu do czasu patrzeć na te krzaczki i snuć miłe wspomnienia. I tak oto popełniłem swój pierwszy błąd.
Tamtego sennego popołudnia siedziałem więc na moim banianie i przyglądałem się Harry’emu, który zaparkował wóz, wysiadł i zastygł w bezruchu. Miał minę, którą zawsze przybierał w pracy, mówiącą, że widział wszystko i prawie nic z tego mu się nie spodobało. Długo stał przy samochodzie z zamkniętymi oczami i nie robił nic oprócz tego, że oddychał.
Kiedy otworzył oczy, jego mina mówiła: „Jestem w domu i bardzo się z tego cieszę”. Zrobił krok w stronę drzwi wejściowych, a ja zeskoczyłem na ziemię i podszedłem do niego.
Читать дальше