I nic. Wsiadłem do samochodu i wróciłem do pracy.
Cóż za interesujący wybór, pomyślał Obserwator. Wudu. Widział pewne uzasadnienie, oczywiście, nie mógł temu zaprzeczyć. Ale najbardziej frapowało go, co to mówiło o tamtym. Szedł właściwym tropem — i był już blisko.
A kiedy pojawi się następna wskazówka, będzie jeszcze o ten jeden krok bliżej. Chłopak spanikował tak, że próbował się wykręcić. Ale tego nie zrobił; bardzo pomógł i teraz już podążał drogą po swoją mroczną nagrodę.
Dokładnie jak tamten.
Ledwie usadowiłem się na krześle, a już Debora wpadła do mojego boksu i klapnęła na składane krzesło na wprost biurka.
— Kurt Wagner zaginął — poinformowała mnie.
Czekałem na dalszy ciąg, ale się nie doczekałem, więc skinąłem głową.
— Przyjmuję przeprosiny — powiedziałem.
— Ostatni raz widziano go w sobotę po południu — ciągnęła. — Jego kolega z pokoju zeznał, że przyszedł wystraszony, ale nie chciał nic powiedzieć. Zmienił buty, wyszedł i tyle. — Po chwili wahania dodała: — Zostawił plecak.
Przyznam, że trochę się ożywiłem.
— Co w nim było?
— Ślady krwi. — Takim samym tonem zapewne wyznałaby, że przyznaje się do kradzieży ostatniego ciastka. — To krew Tammy Connor.
— Aha. — Pomyślałem, że nie wypada wspominać o tym, że dała krew do zbadania komuś innemu. — Całkiem mocny dowód.
— Uhm. To on. To musi być on. Zabił Tammy, schował głowę do plecaka i załatwił Manny'ego Borque'a.
— Na to wygląda — odparłem. — A szkoda. Zaczynałem oswajać się z myślą, że jestem winny.
— Przecież to, kurwa, bez sensu — poskarżyła się Debora. — Dobry student, z dobrego domu, jest w drużynie pływackiej… i tak dalej.
— I bardzo sympatyczny — powiedziałem. — Nie do wiary, że robił takie straszne rzeczy.
— No dobrze — odburknęła Debora. — Wiem, do cholery. Stara śpiewka. Tyle że… no dobra, gość zabija swoją dziewczynę, to jeszcze rozumiem. I jej koleżankę, bo, przypuśćmy, wszystko widziała. Ale całą resztę? I po kiego je spalać? No i o co chodzi z tymi byczymi łbami i z tym, jak mu tam, Smoluchem?
— Molochem — poprawiłem ją. — Smoluch to taki brudas.
— Jeden czort. Ale to bez sensu, Dex. To znaczy… — Odwróciła wzrok i przez chwilę myślałem, że mimo wszystko przeprosi. Myliłem się. — Jeśli ma to jakiś sens — powiedziała — to chyba tylko dla ciebie. Bo znasz się na takich rzeczach. — Spojrzała na mnie, wciąż wyraźnie zakłopotana. — To coś, no wiesz… to znaczy, czy to, hm… czy to wróciło? Ten twój, ee…
— Nie. Nie wrócił.
— Hm. To kiepsko.
— Wysłałaś list gończy za Kurtem Wagnerem? — spytałem.
— Dex, znam swój fach. Jeśli jest w okręgu Miami — Dade, dopadniemy go. Szuka go też FDLE. Jeśli jest na Florydzie, ktoś go znajdzie.
— A jeśli nie ma go na Florydzie?
Spojrzała na mnie twardym wzrokiem i zobaczyłem w niej zaczątki podobieństwa do Harry'ego z czasów, zanim się rozchorował, a miał za sobą już tak wiele lat służby w policji: znużonego i przyzwyczajonego do rutynowych porażek.
— Wtedy pewnie ujdzie mu to na sucho. A ja będę musiała aresztować ciebie, żeby nie stracić roboty.
— No cóż. — Usiłowałem zachować dobry humor w obliczu wszechogarniającej, ponurej szarości. — Miejmy nadzieję, że jeździ łatwym do rozpoznania samochodem.
Prychnęła.
— Czerwonym geo. Wiesz, takim minidżipem.
Zamknąłem oczy. Poczułem nagle, że cała krew spływa mi do stóp.
— Czerwonym, powiadasz? — usłyszałem, jak pytam zdumiewająco spokojnym głosem.
Nie było odpowiedzi i otworzyłem oczy. Debora wpatrywała się we mnie z podejrzliwością tak silną, że wręcz mogłem jej dotknąć.
— Co to, do cholery. Jeden z tych twoich głosów?
— Któregoś wieczoru czerwony geo jechał za mną do samego domu — odparłem. — A potem ktoś próbował się do mnie włamać.
— Niech to szlag — warknęła. — Kiedy mi to, kurwa, zamierzałeś powiedzieć?
— Kiedy tylko uznasz, że znów możesz się do mnie odzywać — wyjaśniłem.
Ku mojemu wielkiemu zadowoleniu Debora spąsowiała i wbiła wzrok w buty.
— Miałam dużo roboty. — Zabrzmiało to niezbyt przekonująco.
— Jak Kurt Wagner — odparowałem.
— No już dobrze, Jezu. — Wiedziałem, że będzie mi to musiało wystarczyć za przeprosiny. — Tak, jest czerwone. Ale, kurde — ciągnęła, wciąż nie podnosząc głowy — chyba ten stary miał rację. Zło wygrywa.
Nie chciałem, żeby moja siostra była aż tak zdołowana. Przydałaby się jakaś dowcipna uwaga, coś, co wlałoby otuchę w jej serce i rozproszyło ponurą atmosferę, ale niestety, w głowie miałem pustkę.
— Cóż. Jeśli zło wygrywa, przynajmniej będziesz miała co robić.
Wreszcie podniosła głowę, ale bez cienia uśmiechu na twarzy.
— Taa — mruknęła. — W nocy jakiś facet z Kendall zastrzelił żonę i dwójkę dzieci. I dali to mnie. — Wstała i wyprostowała się powoli, przybierając prawie swoją normalną pozę. — Nasi górą — powiedziała i wyszła z mojego gabinetu.
Układ okazał się idealny. Nowe istoty miały samoświadomość i dzięki temu dużo łatwiej było nimi manipulować — i z dużo większą satysfakcją. Poza tym bardziej ochoczo zabijały się nawzajem i TO nie musiało długo czekać na nowego nosiciela, ani na kolejną okazję, by się rozmnożyć. Gorąco zachęcało nosiciela do zabójstwa, a potem niecierpliwie czekało na to dziwne, cudowne pęcznienie.
Jednak tym razem uczucie rodziło się powoli, by ostatecznie tylko połechtać TO i zniknąć. Nic poza tym. Ani kwitnienia, ani potomstwa.
TO było zdumione. Dlaczego nie udało się rozmnożyć? Musiał zaistnieć jakiś powód i TO systematycznie i umiejętnie szukało odpowiedzi. Przez wiele lat, gdy nowe istoty przeobrażały się i rosły, TO eksperymentowało. I krok po kroku odkryło warunki niezbędne do tego, by mogło się rozmnażać. Musiało zginąć całkiem sporo istot, zanim TO nabrało pewności, że poznało odpowiedź, ale ilekroć powtarzało wszystkie czynności zgodnie z wypracowaną recepturą, powoływało do życia nową świadomość, która z bólem i przerażeniem uciekała w świat. TO czuło się usatysfakcjonowane.
Metoda sprawdzała się najlepiej, kiedy nosiciele byli z lekka nie — zrównoważeni, czy to pod wpływem napojów, które zaczęli warzyć, czy też swoistego transu, w jaki się wprawiali. Ofiara musiała wiedzieć, co ją czeka, a jeśli pojawiła się jeszcze jakaś publiczność, jej emocje podsycały i potęgowały doznanie.
Do tego dochodził ogień — doskonała metoda uśmiercania ofiar. Zdawał się wyzwalać całą ich esencję w jednym, potężnym impulsie spektakularnej energii.
No i wreszcie wszystko szło sprawniej, w przypadku ofiar młodych. Emocje otoczenia miały dużo silniejsze natężenie, zwłaszcza u rodziców. Niewyobrażalna rozkosz.
Ogień, trans, młode ofiary. Prosta receptura.
TO zaczęło naciskać, by nowi nosiciele stworzyli odpowiednie warunki na stałe. Okazali się zaskakująco skorzy do pomocy.
Kiedy byłem mały, widziałem w telewizji artystę cyrkowego, popisującego się żonglowaniem. Facet miał kilka giętkich prętów z talerzami na końcu i, żeby nie pospadały, kręcił prętami tak, że talerze stale się obracały. Gdy tylko spowalniał ruchy albo się odwracał, choćby na chwilę, talerze jeden po drugim zaczynały się kolebać i spadały z brzękiem na ziemię.
Читать дальше