Powodowany niezmiernie wielkodusznym impulsem, jeśli wziąć pod uwagę stosunek Doakesa do mnie, podszedłem do niego, żeby podzielić się z nim moimi przemyśleniami. Ale ledwie zdążyłem zrobić półtora kroku w jego stronę, kiedy usłyszałem jakiś hałas zbliżający się do nas. Odwróciłem się, żeby zobaczyć, co to jest.
Z ulicy biegł do nas krępy facet w średnim wieku ubrany w same bokserki. Brzuch zwisał mu nad majtkami i trząsł się na wszystkie strony. Widać było, że facet nie ma szczególnej praktyki w biegach, a jeszcze utrudniał sobie to zadanie, machając rękami nad głową i krzycząc:
– Hej! Hej! Hej! – Zanim zdołał pokonać rampę prowadzącą z 1 – 95 i dotrzeć do nas, brakowało mu tchu. Dyszał zbyt ciężko, żeby móc powiedzieć coś spójnego, aleja się domyślałem, co ma do powiedzenia.
– Burgondka – wy dyszał, a ja uświadomiłem sobie, że brak tchu i kubański akcent zlały się w jedno, a on chciał powiedzieć „furgonetka”.
– Biała furgonetka? Z płaską oponą? A pańskiego samochodu nie ma? – zapytałem. Doakes popatrzył na mnie.
Ale dyszący mężczyzna kiwał głową.
– Jasne, biała furgonetka. Słyszałem, jakby w środku był jakiś pies, jakby ranny – rzekł i przerwał, żeby zaczerpnąć głębiej tchu i we właściwy sposób oddać całą okropność tego, co zobaczył. – I wtedy…
Ale na darmo tracił cenny oddech. Wraz z Doakesem biegliśmy już sprintem w górę ulicy, w kierunku, z którego nadbiegł zdyszany mężczyzna.
Sierżant Doakes najwyraźniej zapomniał, że ma mnie śledzić, bo w biegu do furgonetki pobił mnie o dobrych dwadzieścia metrów. Oczywiście uzyskał wielką przewagę, bo miał oba buty, ale i tak biegał całkiem dobrze. Furgonetka stała na chodniku przed jasnopomarańczowym domem otoczonym murkiem z koralowca. Przedni zderzak rąbnął w narożny słup i przewrócił go, a tył wozu stał pod kątem do ulicy, widzieliśmy więc jaskrawożółte tablice rejestracyjne WYBIERZ ŻYCIE.
Zanim doścignąłem Doakesa, zdążył już otworzyć tylne drzwi i usłyszałem miauczący głos dochodzący ze środka. Tym razem naprawdę nie przypominało to skowytu psa, a może już zaczynałem się do tego przyzwyczajać. Tonacja była trochę wyższa niż poprzednio, a nuta trochę bardziej szarpana, bardziej jak krzykliwy bulgot niż jodłowanie, ale nadal dało się w tym rozpoznać wołanie żywych zmarłych.
To było przytroczone do siedzenia bez pleców odwróconego w bok, tak, że biegło przez długość wozu. Oczy bez powiek obracały się dziko w tę i z powrotem, w górę i w dół, a usta, bez warg i zębów zamarły w okrągłym O. Wydobywało się z nich kwilenie niemowlęcia. Poza tym, bez rąk i nóg, to nie mogło się poruszać.
Doakes kucał nad tym, patrzył na pozostałości twarzy bez wyrazu.
– Frank – powiedział – a rzecz zatoczyła oczami w jego stronę. Wycie ustało na chwilę, a potem powróciło na wyższej nucie z nowym cierpieniem, jakby o coś błagającym.
– Rozpoznajesz go? – zapytałem.
– Doakes skinął głową.
– Frank Aubrey – powiedział.
– Po czym poznajesz? – zdziwiłem się. Bo doprawdy wszystkie te niegdyś istoty ludzkie w tym stanie były koszmarnie trudne do rozróżnienia. Jedyną cechą indywidualną, którą zauważyłem, były zmarszczki na czole.
Doakes nie odrywał od tego wzroku, ale odchrząknął i skinął w stronę szyi.
– Tatuaż. To Frank. – Znów chrząknął, nachylając się do przodu i oderwał kawałek kartki do notatek przyklejony taśmą do ławy. Zajrzałem przez ramię, żeby zobaczyć: tym samym pajęczym charakterem, który widziałem przedtem, doktor Danco napisał HONOR.
– Zawołaj sanitariuszy – powiedział Doakes.
Pobiegłem z powrotem. Właśnie zamykali tylne drzwi karetki.
– Macie nosze na jeszcze jednego? – zapytałem. – Nie zabierze dużo miejsca, ale potrzebuje mocnego znieczulenia.
– W jakim jest stanie? – zapytał mnie ten z nastroszonymi włosami.
Było to bardzo dobre pytanie z punktu widzenia jego profesji, ale jedyna odpowiedź, która przychodziła mi do głowy wydawała się nieco niepoważna, po prostu powiedziałem więc:
– Wam chyba też przydałoby się mocne znieczulenie.
Popatrzyli na mnie, jakbym z nich żartował, i nie docenili powagi położenia. Potem spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.
– W porządku, gościu – powiedział starszy. – Upchniemy go. – Ten z rozczochranymi włosami pokręcił głową, ale odwrócił się, znów otworzył tylne drzwi karetki i zaczął wyciągać nosze na kółkach.
Kiedy udali się do rozbitego samochodu Danco, wsiadłem od tyłu do karetki, żeby zobaczyć, jak czuje się Debs. Miała zamknięte oczy i była bardzo blada, ale oddychała już lżej. Otworzyła jedno oko i spojrzała na mnie.
– Nie ruszamy – powiedziała.
– Doktor Danco rozbił furgonetkę.
Napięła mięśnie i usiłowała się podnieść z szeroko już otwartymi oczami.
– Macie go?
– Nie Debs. Tylko pasażera. Myślę, że chciał go dostarczyć, bo wszystko już było zrobione.
Wydawało mi się, że wcześniej była blada, ale teraz prawie się rozpłynęła.
– Kyle? – zapytała.
– Nie – odparłem. – Doakes mówi, że to ktoś o imieniu Frank.
– Jesteś pewien?
– Tak. Ma tatuaż na szyi. To nie Kyle, siostrzyczko.
Deborah zamknęła oczy i znów opadła na pryczę, jak przekłuty balon.
– Dzięki Bogu – powiedziała.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko użyczeniu swojej taksówki Frankowi – dodałem.
Pokręciła głową.
– Nie mam – odparła i znów otworzyła oczy. – Dexter. Żadnych pierdołek z Doakesem. Pomożesz mu znaleźć Kyle'a? Proszę!
To chyba znieczulenie tak na nią podziałało, bo do podliczenia jej błagalnych próśb wystarczyłby mi jeden palec.
– W porządku, Debs. Zrobię, co w mojej mocy – obiecałem, a ona z trzepotem rzęs opuściła powieki.
– Dziękuję – odpowiedziała.
Wróciłem do furgonetki Danco w porę, żeby zobaczyć, jak starszy sanitariusz prostuje się po wymiotach i odwraca, żeby porozmawiać z partnerem, który siedział na krawężniku i mamrotał, zagłuszając nieco odgłosy wydawane przez Franka w wozie.
– No chodź, Michaelu – powiedział starszy facet. – No chodź, koleś.
Michael wydawał się niezainteresowany propozycją i tylko kołysał się w przód i w tył, powtarzając:
– O Boże. O Jezu. O Boże.
Pomyślałem, że chyba nie potrzebuje zachęty z mojej strony, okrążyłem ich i podszedłem do drzwi od strony fotela kierowcy. Były otwarte, zajrzałem więc do środka.
Doktor Danco musiał się spieszyć, bo zostawił bardzo drogi, na oko, skaner, taki jakiego używają fani policji i dziennikarze goniący za sensacjami do monitorowania rozmów przez radiostacje wozów patrolowych. Bardzo mnie pocieszyło, że Danco śledził nas za pomocą tego urządzenia, a nie jakichś sił magicznych.
Poza tym furgonetka była czysta: żadnego charakterystycznego pudełka z zapałkami, kawałka papieru z adresem albo zaszyfrowanym słowem po łacinie napisanym na odwrotnej stronie. Niczego, co mogłoby stanowić dla nas ślad. Może się okazać, że są odciski palców, ale skoro i tak już wiedzieliśmy, kto prowadził, nie wydawały się nazbyt użyteczne.
Podniosłem skaner i poszedłem na tył furgonetki. Doakes stał przy otwartych drzwiach, a starszemu sanitariuszowi udało się wreszcie skłonić partnera do wstania. Wręczyłem skaner Doakesowi.
– Był na przednim siedzeniu – powiedziałem. – On nas podsłuchiwał.
Читать дальше