Ale chodziło nie tylko o rozbudzoną ciekawość. Pomyślał o owej nocy sprzed dwóch lat, kiedy nie zdobył się, aby ojcu przedstawić argumenty objęte „tajemnicą zawodową", a przez to stracono Raula Fernandeza. Drobiazgowość i prawnicza pedanteria doprowadziły do śmierci niewinnego człowieka. Takiego błędu już nie popełni. Mając do czynienia z oczywistym zabójcą, który znów szykuje się do skoku, trzeba działać znacznie elastyczniej.
Najwyższy czas, by postawić mu ultimatum. Kilka miesięcy temu, kiedy naradzali się z Gossem, czy nie przyjąć linii obrony opartej na chorobie psychicznej, Jack wycisnął ze swego klienta sporo wiadomości na temat dawnych przestępstw, włączając w to – a jakże – zabójstwa. Goss rzeczywiście ujawnił sporo i dość będzie mu o tym przypomnieć, ostrzec, że jeśli się nie zmieni, to w każdej chwili prokurator może dostać anonimowy donos na temat sprawcy najbardziej perwersyjnych zbrodni.
Podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Ściemniało się i padał drobny deszcz. Wyraźnie zbierało się na burzę. Jeśli ma dopaść Gossa, to nie ma sensu zwlekać do wpół do piątej rano. Rozsądniej będzie wyruszyć zaraz. Tak też zrobił. Zawrócił jednak od drzwi, wszedł na strych, otworzył kufer i wyjął pistolet. Poświęcił parę minut na oczyszczenie i oliwienie broni, na koniec załadował magazynek.
Na wszelki wypadek.
Po południu nad Florydą przeszła gwałtowna nawałnica. Burza minęła, ale nadal lało potężnie, gdy Jack ruszał spod domu. Pogoda jednak nie mogła mu przeszkodzić, był absolutnie zdecydowany, że musi złapać Gossa, dopóki ten nie zmieni zamiarów. Pędził więc mustangiem z taką szybkością, jaką ryzykowałby tylko uciekający przestępca. Zjechał z autostrady w dzielnicy, do której nikt rozsądny wolałby nie zaglądać, i z piskiem opon zatrzymał auto przed blokiem, w którym mieszkał Goss.
Dwupiętrowy mrówkowiec rozciągał się niemal na połowę kwartału. Z jednej strony graniczył ze stacją benzynową, a z drugiej z osmalonymi ruinami kamienicy, którą właściciel-piroman podpalił kiedyś, licząc na to, że więcej dostanie z ubezpieczenia niż za czynsz. W większości okien na parterze rdzewiały solidne kraty, w innych zamiast szyb widniała dykta, a tylko w nielicznych widać było staroświeckie klimatyzatory. W szparach między popękanymi płytami chodnikowymi pieniły się chwasty – jedyna zresztą zieleń wśród kamiennej pustyni.
Ciężkie krople deszczu bębniły o brezentowy dach kabrioletu i sączyły się do środka w miejscach, gdzie dwudziestoletnie, sparciałe uszczelki już dawno przestały spełniać swoje zadanie. Jack wyskoczył z auta i klucząc między wartkimi potokami deszczówki na jezdni, pobiegł ku drzwiom. Trwało to nie dłużej niż piętnaście sekund, ale wystarczyło, by przemókł do cna. Mokre ubranie lepiło się do ciała. Wszedł do środka. Klatkę schodową ledwo rozświetlała słaba żarówka. Sprawdził rząd skrzynek na listy na ścianie. GOSS, m. 217 – głosiła wizytówka na jednej z nich. Trafił więc pod właściwy adres.
Wspiął się na piętro, gdzie po obu stronach długiego, ponurego korytarza widniały rzędy drzwi do poszczególnych mieszkań. Było tu jeszcze ciemniej niż na dole. Lokatorzy wykręcili i zabrali na własny użytek większość żarówek. Sufit nosił ślady sportowych wyczynów młodych ludzi, którzy sprawdzali, jak wysoko uda im się podskoczyć. Z dziur sączyła się wilgoć, krople spływały po ścianie, zbierając się w kałuże na resztkach wykładziny. Było cicho, jeśli pominąć bębnienie deszczu o blaszany dach.
Jack ruszył korytarzem, sprawdzając numery na drzwiach, na których jeszcze cokolwiek dało się odczytać. Dwieście siedemnaście – piąte drzwi po lewej. Przyspieszył kroku. Był absolutnie przekonany, że Gossa da się powstrzymać tylko w jeden jedyny sposób. Trzeba go przestraszyć, a nikt tego nie zrobi lepiej niż jego własny adwokat. Wprawdzie gdyby były klient doniósł do Izby Adwokackiej, że jest szantażowany, że grozi mu się ujawnieniem tajemnic, z jakich zwierzył się obrońcy, wtedy Jack mógłby pożegnać się z karierą. Nie dbał jednak o to, zbyt długo bowiem bilans strat i życiowych zysków kładł się ciężarem na jego sumieniu. Z jednej strony tragiczna klęska, jaką poniósł w sprawie Fernandeza, z drugiej – rzekome sukcesy, których skutkiem było to, że wielu przestępców podobnych do Gossa znalazło się na wolności i zagrażało społeczeństwu. Był zdesperowany. Miał wrażenie, że sięgnął dna.
Zapukał do drzwi i czekał. Cisza. Nie wierzył, że Gossa może nie być. Zastukał jeszcze raz, głośniej, a po chwili zaczął wręcz walić pięściami w drewniane drzwi. I znów cisza.
– Goss! – krzyknął. – Otwieraj, wiem, że tam jesteś!
– Hej – ktoś stanął w otwartych drzwiach w głębi korytarza. – Człowieku, jest dziesiąta, dzieci śpią. Przestań wreszcie łomotać.
Jack stropił się. Tak bardzo chciał dopaść Gossa, że zachował się tak, jakby w budynku nie było nikogo innego. Tak nie wolno, to głupota, pomyślał. Odstąpił od drzwi i wolno ruszył w stronę schodów, jakby miał zamiar wyjść, ale gdy tylko sąsiad-intruz zamknął się w swoim mieszkaniu, wrócił cichaczem pod 217 i chwycił za klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Jack się zawahał. Nadsłuchiwał, czy w środku nie rozlegnie się jakiś dźwięk albo kroki. Nic nie usłyszał. Uchylił więc drzwi, zerknął do środka. Mrok i cisza. Otworzył szerzej, stanął w progu.
– Goss?! – zawołał. Czekał na odpowiedź.
Cisza. Tylko niesione tropikalną burzą krople deszczu biły o dach i okna. Jack doszedł do wniosku, że ma dwa wyjścia. Po pierwsze może machnąć na to wszystko ręką, zawrócić na pięcie i dać sobie spokój. W takiej jednak sytuacji za jakiś czas dostanie kolejny telefon z pogróżkami, a rychło też sprawy przybiorą jeszcze gorszy obrót. Drugie i w istocie jedyne wyjście polegało na tym, aby zrobić coś tu i teraz.
Zerknął za siebie – korytarz był pusty. Spojrzał w głąb mieszkania. Serce mu biło, ręce zwilgotniały od potu. Nabrał powietrza, pomyślał chwilę, natężając całą wolę, i ostrożnie wszedł do środka. W mieszkaniu Eddy'ego Gossa panowała ciemność i cisza, śmiertelna cisza.
– Goss? – Jack zatrzymał się przy wejściu. – Goss, to ja, Swyteck. Musimy porozmawiać, więc pokaż się, do cholery! – zawołał półgłosem.
Odczekał kilka sekund. Odpowiedzi nie było. Sięgnął do kontaktu przy drzwiach. Nie było światła.
Błyskawica rozerwała ciemności za oknem. Na odgłos grzmotu serce podeszło mu do gardła. Burza nasiliła się, deszcz walił w okno, w całym mieszkaniu było tylko jedno. Znów rozbłysnął piorun, rozświetlając białą poświatą ciasne wnętrze. Jack, jak w świetle flesza, w ułamku sekundy zorientował się w otoczeniu. Wyglądało na to, że mieszkanie jest jednoizbowe: kuchnia, jadalnia i livingroom – wszystko razem. Okno zasłonięte białym jak śmierć prześcieradłem, mebli niewiele: wyleniała sofa, stojąca lampa, stół kuchenny i składane krzesło. Ściany gołe, ale zwrócił uwagę, że w pokoju znajdowało się trochę roślin, choć nie takich, jakie zwykle hoduje się w domu. Były to bowiem wieńce w kształcie krzyży i gwiazd Dawida, wiązanki, jakie składa się na grobach, z chryzantem i jeszcze innych gatunków kwiatów. Wszystkie świeże. Najwidoczniej Goss kradł je na cmentarzu. Gniew i obrzydzenie ścisnęły go za gardło, gdy na szarfie przy jednej z wiązanek odcyfrował słowa: „Najukochańszej Córce". W tej samej chwili zauważył, że obok jest drugi pokój – sypialnia. Drzwi były otwarte.
Читать дальше