– Chodzi mi o to, że masz nic nie wiedzieć o postępach śledztwa ani nawet o naszych domysłach. Nul. Zero. Nic absolutnie. Tanner kazał ściągać nam od ciebie dane medyczne, lecz nie dawać nic w zamian. Dodał, że zbyt wiele informacji krąży w powietrzu i jedynym sposobem, by powstrzymać przeciekanie ich do mediów, jest milczenie. O śledztwie mają wiedzieć tylko osoby w nie zamieszane.
– Doskonale – warknęłam. – Czyli również ja! Te sprawy podlegają pod moją jurysdykcję! Czy wszyscy już o tym zapomnieli?!
– Hej! – przerwał mi spokojnie. – Przecież siedzimy tu wspólnie, nie?
– Taak – odparłam, trochę się uspokajając. – Siedzimy.
– Gówno mnie obchodzi, co mówi Tanner. Może jest zdenerwowany z powodu tego włamania do twojej bazy danych… może nie chce, by ktokolwiek oskarżył departament policji o wypuszczanie ważnych informacji.
– Proszę! Czyżbyś sugerował, że ja…
– A może jest zupełnie inny powód – dodał cicho, zupełnie mnie nie słuchając.
Cokolwiek by to było i tak nie zamierzał mi powiedzieć.
Gwałtownie wrzucił bieg i ruszyliśmy w stronę rzeki, na południe do Berkley Downs.
Przez następne dziesięć, piętnaście, a może dwadzieścia minut – naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z upływu czasu – nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Siedziałam ponura, milcząc i wpatrując się w drogę umykającą pod kołami. Czułam się tak, jakbym padła ofiarą okrutnego kawału, o którym wiedzieli wszyscy, z wyjątkiem mnie. Wrażenie odizolowania przybrało na sile, bałam się tak bardzo, że prawie przestałam wierzyć w swoją zdolność oceny sytuacji czy logicznego myślenia. Chyba nie byłam już niczego pewna.
Mogłam tylko myśleć o ruinach tego, co jeszcze przed paroma dniami było wspaniale zapowiadającą się karierą. Moje biuro zostało oskarżone o udzielanie informacji prasie; próby zmodernizowania systemu zemściły się na mnie, niszcząc moją wiarygodność.
Nawet Bill nie był już pewien mojej przyszłości. Teraz policjanci mieli zakaz dzielenia się ze mną jakimikolwiek informacjami. To się nie skończy, dopóki nie zrobią ze mnie kozła ofiarnego i nie zwalą na mnie winy za wszystkie pomyłki tego śledztwa. Prawdopodobnie Amburgey nie będzie miał innego wyboru, jak tylko przenieść mnie na inne stanowisko, oczywiście, jeżeli od razu mnie nie wywali na zbity pysk!
Marino zerknął na mnie; nawet nie zauważyłam, kiedy zjechał z drogi i zaparkował przy chodniku.
– Jak daleko? – spytałam.
– Jak daleko skąd dokąd?
– Stąd do domu Cecile Tyler?
– Dokładnie siedem i cztery dziesiąte mili – odrzekł lakonicznie, nawet nie patrząc na licznik.
W świetle dnia prawie nie rozpoznałam domu Petersenów.
Wyglądał na pusty i niezamieszkany; białe gipsowe panele na ścianach robiły się szare w szybko nadchodzącym zmierzchu. Lilie rosnące pod frontowymi oknami były doszczętnie zdeptane, prawdopodobnie przez detektywów przetrząsających każdy skrawek posiadłości w poszukiwaniu dowodów. Resztki policyjnej żółtej taśmy używanej do oznaczania miejsca zbrodni trzymały się framugi drzwi, a w zbyt wysokiej trawie leżała puszka po piwie rzucona przez bezmyślnego spacerowicza.
Dom Lori był skromnym, ładnie utrzymanym budynkiem, typowym dla mniej zamożnej klasy średniej, które często można spotkać na przedmieściach większych miast. Do takich dzielnic wprowadzają się młodzi ludzie na progu kariery zawodowej lub starsi państwo na emeryturze.
W nieomal identycznym domu wynajęłam pokój podczas studiów medycznych w Baltimore. Podobnie jak Lori Petersen często nawet nie zdawałam sobie sprawy z otoczenia: wychodziłam z domu przed świtem i wracałam dopiero po północy następnego dnia. Rytm życia wytyczały książki, zajęcia, laboratoria i egzaminy, a nadzieja na sukces pomagała przebrnąć przez kolejny upiorny dzień, kiedy wyczerpywały się wszystkie inne zasoby energii w organizmie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, podobnie jak nie przemknęło przez myśl Lori, że ktoś całkiem mi obcy mógłby postanowić odebrać mi życie.
– Hej…
Nagle zrozumiałam, że Marino coś do mnie mówi. Patrzył na mnie z lekkim zdziwieniem.
– Dobrze się czujesz, doktorku?
– Przepraszam. Nie usłyszałam, co mówiłeś.
– Zapytałem, co o tym wszystkim myślisz. Czy masz już mapę w głowie? Co?
– Uważam, że ich śmierć nie ma nic wspólnego z miejscem zamieszkania – odrzekłam.
Nie zgodził się ze mną ani mi nie zaprzeczył. Ujął mały mikrofon radiostacji i powiedział koledze w centrali, że kończy pracę na ten dzień. Koniec jazdy.
– Dziesięć-cztery, siedem-dziesięć – zazgrzytał w głośnikach radosny głos. – Osiemnasta czterdzieści pięć… niech słońce cię nie oślepi… spotkamy się jutro o tej samej porze, kiedy zagrają naszą piosenkę.
Czyli wycie syreny oraz huk wystrzałów, pomyślałam.
Marino prychnął gniewnie.
– Kiedy zaczynałem tę robotę, za odpowiedzenie „Jasne” na zgłoszenie, zamiast „Dziesięć-cztery” inspektor dawał ci naganę i obcinał premię.
Przymknęłam oczy i rozmasowałam skronie.
– Taak, to już nie to, co dawniej – mruknął. – Nic nie jest takie samo.
Księżyc wyłaniający się zza drzew wyglądał niczym kula zrobiona z mlecznego szkła; jechałam powoli przez spokojną dzielnicę, w której mieszkałam.
Poruszające się gałęzie rzucały rozedrgane cienie na jezdnię, a krawężniki lśniły w blasku reflektorów. Powietrze było czyste i przyjemnie ciepłe, idealne do jazdy kabrioletem lub przy opuszczonych szybach. Jechałam z drzwiami zamkniętymi od środka, szczelnie zamkniętymi szybami i włączoną klimatyzacją.
Wieczór, który jeszcze niedawno uważałabym za czarujący, teraz wydawał mi się groźny i niepokojący.
Przed oczyma, zamiast drogi i księżyca, miałam obrazy minionego dnia. Nękały mnie i nie chciały odejść. Widziałam te niczym niezwiązane z sobą domy w różnych dzielnicach miasta. Dlaczego właśnie je wybrał? I w jaki sposób? To nie była kwestia przypadku; byłam o tym święcie przekonana. Musiał być jakiś element powtarzający się w każdej ze spraw, a moje myśli samoistnie wracały do błyszczącej substancji, jaką znajdowaliśmy na ciałach.
Nie pozwoliłam, by wyobraźnia mnie poniosła, nie teraz. Czy ta dziwna substancja mogła nas zaprowadzić do miejsca zamieszkania potwora? Czy miała jakiś związek z wykonywanym przez niego zawodem albo z miejscem, w którym poznał wszystkie swe ofiary? A może – co byłoby jeszcze dziwniejsze – świecąca substancja pochodziła od zamordowanych kobiet?
Może było to coś, co każda z nich trzymała w domu albo w pracy, czy nawet przy sobie. Może każda z nich kupiła to coś właśnie od niego? Bóg jeden znał odpowiedź na te pytania. Nie mogliśmy przebadać wszystkich przedmiotów znajdujących się domu ofiary, biurze lub w miejscu, do którego zazwyczaj chodziła, by się odprężyć po pracy. Tym bardziej że nie mieliśmy pojęcia, czego szukać.
Wjechałam na podjazd przed domem.
Zanim zdążyłam wysiąść z samochodu, Bertha otworzyła frontowe drzwi i stała w świetle na ganku, z rękoma opartymi na biodrach i torebką zarzuconą na ramię. Wiedziałam, co to oznacza – wprost nie mogła się doczekać, kiedy będzie mogła wreszcie wyjść z mego domu. Wolałam nie pytać, jak Lucy zachowywała się tego dnia.
– No i? – spytałam, gdy podeszłam do drzwi.
Bertha potrząsnęła głową.
– Okropnie, doktor Kay! To dziecko… nie mam pojęcia, co w nią wstąpiło. Była zła! Och, jaka niedobra…
Читать дальше