Wróciłem do stołu i bez żadnych wstępów powiedziałem:
– Pamiętasz dziennikarkę z „Washington Post”, o której ci mówiłem? Chciała ze mną rozmawiać o finansowaniu kampanii wyborczych Wellego.
– Pamiętam. No i co? – Przyjął zmianę tematu bez entuzjazmu. Byłem jednak pewien, że zmieni zdanie, kiedy przedstawię mu fakty.
– Byłem dziś rano w Steamboat. Z ludźmi od Locarda, specjalistką od wizji lokalnych i biegłym patologiem. Dorothy Levin, ta dziennikarka, zniknęła. Jej hotelowy pokój był zdemolowany, jakby doszło tam do ostrej walki. Było mnóstwo krwi.
– Została zamordowana?
– Nie znaleziono ciała.
– Są jacyś świadkowie?
– Nie.
– Podejrzewają kogoś?
– Mają na oku jej męża. Byli w separacji. To ostry facet, w przeszłości dopuszczał się przemocy.
– Ale miejscowi gliniarze nie mają pewności?
– Nie – odparłem. – Nie mają.
– To ona była razem z tobą podczas tej strzelaniny pod halą tenisową?
– Tak.
– Wiadomo coś w związku z tą strzelaniną?
– Chyba nie.
– Dziwna sprawa. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin najpierw strzelano do tej twojej znajomej, a potem została porwana?
– Na to wygląda.
Sam oderwał wzrok od dwóch młodych kobiet, które usiadły przy sąsiednim stoliku, i wbił we mnie lodowate spojrzenie.
– Alan, w co ty się wpakowałeś, u wszystkich diabłów?
Minęła dziewiąta, gdy kończyłem opowieść o mojej wizycie na ranczo przy Silky Road. Do wpół do dziesiątej uzupełniałem jeszcze historię zniknięcia Dorothy Levin. Wreszcie podreptałem do automatu. Musiałem czekać, bo jakiś pijany facet imieniem Lou („Daj spokój, dziecinko, to ja, Lou”) starał się nakłonić upartą kobietę o imieniu Jessica, żeby umówiła się z nim na kufelek piwa i partyjkę bilarda. Jessica rozsądnie odmawiała i jednego, i drugiego. Lou odwiesił w końcu słuchawkę, uznając swoją porażkę. A raczej usiłował odwiesić, bo słuchawka uparcie nie chciała zawisnąć na swoim miejscu.
Wykręciłem domowy numer i znowu odezwała się automatyczna sekretarka. Spróbowałem połączyć się z Lauren na jej telefon komórkowy, ale usłyszałem sygnał, że aparat jest wyłączony. Wróciłem do stołu, zachowując maksimum spokoju, na jaki było mnie stać.
– Nie mogę dodzwonić się do Lauren – powiedziałem. Sam dostrzegł niepokój w moich oczach.
– Powinna być w domu? – spytał z troską.
– Powinna była wrócić godzinę temu. Była na zebraniu pewnego komitetu.
– Może zebranie się przeciągnęło?
– Nie sądzę. Gdyby się przeciągnęło, zadzwoniłaby do mnie. Sam zamyślił się, najwyraźniej rozważając różne możliwości.
– Czy przypadkiem nie ma dziś dyżuru telefonicznego jako prokurator rejonowy? – zapytał po chwili.
– Wiesz, nawet o tym nie pomyślałem. Nie mam przy sobie planu jej telefonicznych dyżurów.
– Ale to jest możliwe?
– Oczywiście.
– Znasz numer jej pagera?
– Mam go w terminarzu.
– Którego nie masz przy sobie?
– Tak.
Sam z trudem powstrzymał się od udzielenia mi ostrej reprymendy.
– Mogę dostać ten numer od dyżurnego na komendzie. Masz drobne? Wręczyłem mu kilka monet i odprowadziłem go wzrokiem. Odczekałem dzielnie trzy minuty, a potem wstałem i ruszyłem do kabiny telefonicznej. Wpadłem na Sama koło wejścia do męskiej toalety. Podniósł rękę niczym policjant kierujący ruchem na skrzyżowaniu.
– Wszystko w porządku – uspokoił mnie. – Została wezwana w sprawie jakiegoś zgwałcenia. Jest w tej chwili na miejscu zdarzenia. Powiedziała, że zostawiła ci wiadomość na automatycznej sekretarce. Czuje się dobrze. Prosiła, żebym ci przekazał, że cię kocha, ale jej nieobecność może się trochę przeciągnąć. – Bez najmniejszego zakłopotania przebrnął przez osobiste zwierzenia mojej żony.
– Chwała Bogu – odetchnąłem z ulgą. – Dzięki, Sam.
– Chodźmy – rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu. – Masz za sobą nie najlepszy dzień.
Lepszy niż Dorothy Levin, przemknęło mi przez głowę.
W domu byłem parę minut po dziesiątej. Nie chciało mi się spać, usiadłem więc przed komputerem i zabrałem się do pisania dalszego ciągu sprawozdania dla A. J. Simes. Opisałem wizytę w Steamboat, rozmowę z Raymondem Welle, wreszcie sprawę zniknięcia Dorothy Levin.
Gdy wydrukowałem i przefaksowałem wszystko do Waszyngtonu, dochodziła jedenasta trzydzieści. Lauren wróciła dopiero po północy. Oboje mieliśmy tego dnia mnóstwo wrażeń, więc rozmawialiśmy jeszcze dobrą godzinę, zanim udało się nam zasnąć.
O szóstej czterdzieści pięć następnego ranka obudził mnie dzwonek telefonu. Pierwszą moją myślą było, że znaleziono ciało Dorothy Levin.
– Halo? – wymamrotałem do słuchawki sennym głosem.
Okazało się, że ktoś wykręcił zły numer. Chciał rozmawiać z Patrycją.
Satoshi
Taro Hamamoto był zupełnie inny, niż się spodziewałem. Uznałem więc, że lepiej zrezygnować z domysłów, jak też może wyglądać jego córka Satoshi.
Mimo tego postanowienia, jadąc zatłoczoną drogą z lotniska w San Francisco, nie mogłem pozbyć się natrętnych obrazów jej twarzy. Portrety, które komponowała moja wyobraźnia, były mozaiką różnych zdjęć jej nieżyjącej siostry. Coś w mojej świadomości upierało się, aby nadać Satoshi taki wygląd, jaki Mariko miała w szesnastym roku życia, ze śniadą cerą i ujmującym uśmiechem. Nie dopuszczałem myśli, że Satoshi może być osobą zupełnie odmienną. Chciałem, aby stała się swego rodzaju oknem, przez które mógłbym wejrzeć do życia jej siostry zobaczyć, co skłoniło Mariko do nawiązania kontaktu z zabójcą.
Zamordowane dziewczyny miały po szesnaście lat. Satoshi była wtedy trzynastoletnią dziewczynką. Dziś dochodziła do dwudziestego piątego roku życia. Była już dojrzałą kobietą.
Zaproponowała mi spotkanie na terenie uniwersyteckiego kampusu.
Właściwy budynek odnalazłem bez większego trudu, ale znalezienie jej pokoju nie było już takie proste. Numeracja pokojów nie układała się w jakiś sensowny schemat, a budynek pełen był różnych zakamarków i ślepych korytarzy. Trzy razy musiałem pytać o drogę. Studenci, do których się zwracałem, byli tak samo zdezorientowani w tym względzie jak ja.
Znalazłem wskazany pokój na kilka minut przed umówioną porą. Drzwi były otwarte, zapukałem więc i wszedłem do środka. W pokoju nikogo nie było.
Rozejrzałem się. Pod trzema ścianami stały biurka i stoły, czwartą wypełniały regały i szafki. Naokoło rozstawione były komputery, niektóre nowe, inne wystarczająco wiekowe, aby zwróciły moją uwagę dziwnymi kształtami.
– Doktor Gregory? – usłyszałem za plecami miły głos, niemal pozbawiony obcego akcentu.
Odwróciłem się i zobaczyłem młodą kobietę stojącą w drzwiach. W jednej ręce trzymała puszkę coca-coli, drugą przyciskała do piersi laptop. Miała orientalne rysy twarzy.
– Satoshi Hamamoto? – zapytałem.
– Dzień jest zbyt ładny, żeby siedzieć w budynku. Nie miałby pan nic przeciwko temu, gdybyśmy wyszli na dziedziniec?
– Bardzo chętnie - odparłem.
Kiedy ruszyłem w jej stronę, odsunęła się o kilka kroków.
– Czuję się trochę skrępowana, ale… czy mogłabym zobaczyć jakiś dokument, na przykład prawo jazdy? – zapytała, kołysząc lekko głową. Na czarnych włosach związanych w kucyk miała miękki beret w kolorze więdnącej trawy.
Читать дальше