– Tak. Ray nie lubi koni?
Phil Barrett roześmiał się głośno.
– Zupełnie nie. One interesowały tylko Glorię. Poza tym Ray nie przyjeżdża tu zbyt często. Większą część czasu spędzamy w Waszyngtonie albo w podróży po naszym okręgu. A mamy duży okręg. Rozumie pan, trzeba całymi dniami pilnować spraw wyborców. Cieszę się tylko, że Gloria nigdy nie oglądała tej stajni świecącej pustkami. Taki widok złamałby jej serce.
– Też tak sądzę – powiedziałem, żeby podtrzymać rozmowę.
– Ale powiem panu, że Ray ma plany, jak wykorzystać tę powierzchnię, kiedy wycofa się z życia publicznego. Nie zdziwiłbym się, gdyby urządził tam studio nagraniowe i wrócił do radia.
– Naprawdę? Chce wrócić do radia?
– Jasne. Nazywa je amboną przyszłego tysiąclecia. Ray jest w głębi duszy kaznodzieją. Nie uważa pan?
Nie zastanawiałem się nigdy nad tym, ale spostrzeżenie Barretta wydało mi się niedalekie od prawdy. Postanowiłem potem przemyśleć tę sprawę. Tymczasem próbowałem zmienić temat.
– Pańskie życie całkowicie się zmieniło, Phil – powiedziałem. – Nie tęskni pan za tym, co pan robił wcześniej? Mam na myśli służbę na straży prawa.
Barrett usiadł z powrotem w fotelu.
– A wie pan, czasami tęsknię. Ale w takim małym mieście jak to praca szeryfa bywa trochę jednostajna. Czego nie mogę powiedzieć o tym, co robię w Waszyngtonie. Polubiłem to, nawet bardzo.
Kiwnąłem głową, choć nie w pełni zgadzałem się z jego opinią.
– Widziałem w mieście transparent z którego wynikało, że do Steamboat przyjeżdża dziś Joey Franklin. Zna go pan? Udało się panu zagrać z nim kiedyś w golfa? Przypuszczam, że byłaby to fantastyczna zabawa.
Phil wyciągnął szyję, próbując dotknąć podbródkiem piersi. Nie udało mu się.
– Nie gram w golfa – odparł. – Ale mój szef gra. Mało tego, on i Joey grają do dziewiątego dołka właśnie w tej chwili.
Percy Smith powiedział mi, że Phil Barrett grał z Joeyem. Dlaczego więc Barrett skłamał? Spojrzałem na zegarek, żeby nie dostrzegł zakłopotania na mojej twarzy. Zauważył, że patrzę, która godzina.
– Niech się pan nie niecierpliwi. Zaczęli o wpół do dziewiątej na polu golfowym w Sheratonie. Powinien wrócić lada chwila.
– Rozumiem – odparłem. Miałem świadomość, że Barrett skłamał w sprawie znajomości z Joeyem Franklinem. Uznałem jednak, że przyciskanie go teraz byłoby niezręczne. Zapytałem więc: – Mieszka pan tutaj, kiedy nasz reprezentant przyjeżdża do miasta? Mam na myśli ranczo.
Skinął głową.
– Mam ciągle dawne mieszkanie w mieście, ale je wynajmuję. Jest położone w dobrym miejscu, więc nieźle mi się to opłaca. Lepiej, jeśli jestem tu, na miejscu, i pilnuję spraw szefa, żeby nic nie przeciekło przez szpary w drzwiach na zewnątrz. Takie mam zadanie – ochraniać go przed ciemnymi typami. Myślę o nim jak o graczu stojącym na pozycji quarterbacka. A siebie lubię widzieć w linii ofensywnej. Bez fanfar, ale na ważnym miejscu. Taka jest moja rola. Ochraniam Raya Wellego przed wrogami.
Rzeczywiście, pomyślałem, masz, bracie, odpowiednie wymiary, żeby grać na takiej pozycji. Ale zachowałem to dla siebie.
– Czy to nie ironia losu, że zamieszkał pan w końcu tutaj? Po tym, co się stało?
Barrett wzruszył ramionami. Najwyraźniej nie widział w tym nic dziwnego.
Strzeliłem palcami, tak jakbym przypomniał sobie o czymś.
– Byłbym zapomniał o czymś ważnym, o czym chciałem z panem pogadać, Phil. Pamięta pan te dwie dziewczynki, Mariko i Tami? Słyszałem, że na kilka miesięcy przed ich zaginięciem miał pan z nimi jakieś kłopoty. Chodziło, zdaje się, o narkotyki i o pływanie na golasa w Parku Truskawkowym.
– Niech się zastanowię – odparł i zamyślił się. Byłem pewien, że dokładnie wie, o co pytam. Pewnie więc potrzebował chwili czasu, żeby przygotować i wygładzić na poczekaniu fałszywą wersję. Tak, przypominam sobie, były u mnie z takich powodów. Zdaje się, że właśnie po tym wypadku dziewczyna z Japonii zgłosiła się do Raya z problemami psychicznymi. Pamięta pan? Ależ oczywiście, musi pan pamiętać, przecież przyjechał pan tu, żeby rozmawiać z Rayem o leczeniu tej dziewczyny. Zgadza się?
Starałem się nie okazać, że coś się „nie zgadza”. Nie mogłem się jednak powstrzymać od przypomnienia imienia i nazwiska owej „dziewczyny z Japonii”.
– Chodziło o Mariko Hamamoto – powiedziałem. – Koleżankę Tami Franklin. Wie pan, zdziwiło mnie, że w materiałach śledczych nie ma żadnej wzmianki o aresztowaniu obu dziewczynek. Przejrzałem je bardzo dokładnie. Czy fakt, że ten drobny incydent nie został włączony do śledztwa, nie niepokoi pana?
Phil Barrett odchrząknął nerwowo.
– Nie, nie powiedziałbym tego.
– A czy miałby pan coś przeciwko temu, aby mi wyjaśnić, dlaczego?
– Czy miałbym coś przeciwko? A czy muszę się z tego tłumaczyć? – odparł Barrett i uderzył się dłonią w kolano. Jego reakcja wydała mi się dość zabawna.
– Więc wyjaśni mi pan tę kwestię?
– Jasne, że tak. Powodem braku wzmianki o aresztowaniu jest to, że one w ogóle nie zostały aresztowane. Nie postawiono im żadnych zarzutów. Po przywiezieniu dziewczynek na posterunek rozmawiałem osobiście z ich rodzicami. Doszliśmy do rozsądnego porozumienia. Powiedziałem, że pociągnę je obie do odpowiedzialności, jeżeli to się powtórzy. I nie miałem z nimi więcej żadnych kłopotów aż do… no, tego… rozumie pan.
– Tak, rozumiem – powiedziałem.
Jego wyjaśnienia nie przekonały mnie jednak. Taro Hamamoto był pewien, że jego córka została aresztowana i oskarżona o popełnienie przestępstwa. Albo więc na tyle słabo znał nasz system prawny, że nie zrozumiał, co się właściwie wydarzyło, albo Barrett kłamał.
– Jako szeryf starałem się być wyrozumiały – wyjaśnił Barrett. – A one były dobrymi dziewczynami, które popełniły błąd. Uznałem, że nie powinny płacić za ten błąd do końca życia. To wszystko.
W oddali na drodze podniósł się obłok kurzu. Ktoś nadjeżdżał. – Założę się, że to nasz reprezentant – powiedział Phil Barrett, patrząc w tamtą stronę.
Rozglądając się po ranczu, można się było pomylić w ocenie odległości. Brama przy Silky Road była widoczna z ganku, ale wiodąca do niej polna dróżka schodziła w dół i wiła się wzdłuż wyschniętego potoku, gdzie niewielkie jej odcinki ginęły z oczu patrzącemu od strony domu. Dopiero kawałek dalej wznosiła się znowu w kierunku domu.
Razem z Philem obserwowałem w milczeniu pióropusz kurzu ciągnący się za samochodem Raymonda Wellego, który jechał przez wysuszoną nieckę w pobliżu potoku, a potem wśród wysokich traw na ostatnim odcinku drogi.
– Ray uwielbia to ranczo – odezwał się Phil. – Wprawdzie urodził się i wychował w Manitou Springs, ale nazywa tę posiadłość rodzinnym domem.
Nie wiedziałem, że Ray pochodził z Manitou, ale nie wydawało mi się, aby miało to jakieś znaczenie.
– Myślę, że nietrudno polubić to ranczo – powiedziałem.
Phil spojrzał na mnie ostro, jakby podejrzewał mnie o złośliwość. Postanowiłem uspokoić jego obawy.
– Większość z nas może tylko marzyć, żeby mieć coś takiego, no nie, Phil?
– Pewnie – kiwnął głową Barrett, wyraźnie udobruchany.
Auto Raymonda Wellego zatrzymało się w końcu przed domem. Był to śnieżnobiały hunwee. Zaskoczyło mnie trochę, że Welle sam prowadził potężny pojazd. Z domu wybiegła mu na spotkanie młoda kobieta w dżinsach, która wcześniej przyniosła mi kawę. Zastanawiałem się, czy należało to do jej obowiązków. Ray wysiadł, nie wyłączywszy silnika. Lekki wiaterek, który wiał mu w plecy, poniósł na ganek jego dźwięczny głos:
Читать дальше