– Phil Barrett - odpowiedziałem – szef ochrony Raymonda Wellego. Welle chce spotkać się ze mną jutro w Steamboat w sprawie dokumentów z leczenia Mariko Hamamoto. Musiałem poprzekładać wizyty pacjentów, ale dzięki temu będę mógł tam pojechać.
Flynn natychmiast zorientowała się, w czym rzecz.
– Welle odmawia przesłania panu dokumentów? Chce być obecny przy ich przeglądaniu?
– Tak.
– To zaś oznacza, że w tych dokumentach jest coś, co mogłoby zostać mylnie zinterpretowane – orzekł Russ.
– Niekoniecznie odparłem. – Może chodzić o coś dużo bardziej niewinnego. Może ma dość skąpe notatki i chce wyjaśnić, dlaczego robił tak mało zapisków na temat leczenia.
– Nie mógł wyjaśnić tego przez telefon? – zapytała Flynn.
– Najwyraźniej mu to nie odpowiadało.
– Niech pan spróbuje uzyskać oryginalne papiery – powiedziała Flynn. – Poproszę eksperta od dokumentów, żeby sprawdził, czy nie zostały sfałszowane lub czy nie usunięto z nich czegoś.
– Wątpię, czy Welle wyda mi oryginały. Ja na jego miejscu nie zrobiłbym tego.
– Ale nie zaszkodzi o nie poprosić.
– Wygląda na to – odezwała się Lauren – że zamierzasz jechać?
– Nie mam wyboru – odparłem. – Czy możesz jechać ze mną?
– Niestety nie, będę zbyt zajęta.
– No cóż, skoro muszę jechać, wyjadę jak najwcześniej. Chciałbym wrócić do domu przed zmrokiem. – Zwróciłem się do Flynn i Russa: – Pojedziecie ze mną czy waszym samochodem?
– Naszym – odparł Russ. Czuję się lepiej, kiedy jadę na własnych kółkach.
Wróciłem do sypialni i zadzwoniłem do Phila Barretta, żeby potwierdzić mój przyjazd o jedenastej. Barrett udzielił mi wskazówek, jak mam dojechać do rancza przy Silky Road. Podziękowałem mu za nie. Wolałem się nie przyznawać, że znam drogę. Po rozmowie z Barrettem zadzwoniłem do hotelu Sheraton w Steamboat. Dorothy Levin nie odpowiedziała. Zostawiłem wiadomość w jej poczcie głosowej. Poprosiłem, żeby czekała na mnie o pierwszej w hallu i zaproponowałem jej wspólny lunch.
Flynn i Russ zostali u nas na noc. Udało im się uzgodnić, że będą spać w podwójnym łóżku w pokoju gościnnym na parterze. Byłem ciekaw szczegółów ich umowy, ale żadne nie chciało nic zdradzić. O siódmej rano następnego dnia nasz mały konwój wyruszył w stronę gór.
Do Steamboat przyjechaliśmy pięć po dziesiątej. Flynn i Russ skierowali się prosto na komisariat policji, żeby się spotkać z Percy Smithem, ja natomiast podjechałem do hotelu Sheraton.
Wykręciłem numer pokoju Dorothy z telefonu w holu. Nie podniosła słuchawki. Zostawiłem więc kolejną wiadomość w jej poczcie głosowej. Zauważyłem nad wejściem do baru transparent z napisem: WITAJ W DOMU, JOEY. CZEKAMY NA SUKCES. Wróciłem do samochodu i ruszyłem w kierunku Silky Road. Podczas jazdy zastanawiałem się, czy powinienem wykorzystać okoliczność, że tu jestem, i spróbować porozmawiać z Joeyem Franklinem.
Mimo że Welle przebywał chwilowo w swoim ranczu, brama wyglądała tak samo, jak ostatnim razem. Wysiadłem, nie wyłączając silnika, i podszedłem do domofonu, żeby zgłosić moje przybycie. W odpowiedzi usłyszałem, że mam się cofnąć o półtora metra. Zrobiłem tak. Pół minuty później kazano mi wsiąść do samochodu i zaczekać, aż brama się otworzy. Zrobiłem i to.
Jadąc powoli w kierunku domu, rozglądałem się za charakterystycznymi obiektami zapamiętanymi z reportażu, który nakręcono przed laty, po tragicznej śmierci Glorii Welle i Briana Sample. Rozpoznałem miejsce, w którym stanęły pojazdy szeryfa, zlokalizowałem też okno, które wybił Brian Sample, żeby strzelać do stróżów publicznego porządku. Dostrzegłem cedrowy pomost biegnący od sypialni właściciela w kierunku zagajnika. Domyśliłem się, za którymi drzwiami garażu Gloria Welle trzymała swojego zielonego rangę rovera.
Phil Barrett czekał na mnie na ganku, wciśnięty w trzcinowy fotel. Jego uśmiechnięta twarz nie wydała mi się dobrym prognostykiem.
– Doktorze Gregory! – zawołał tubalnym głosem, jakby się bał, że go nie zauważę.
Pomachałem mu ręką.
– Przyjechał pan przed czasem.
– Nie wiedziałem, ile mi zajmie szukanie drogi – odparłem, wchodząc na ganek.
– Nabiera mnie pan, doktorze – stwierdził Phil z szerokim uśmiechem. – Zdaje się, że niedawno pan tędy jechał. Właściwie jestem pewien, że pan jechał.
Postanowiłem ani nie potwierdzać wcześniejszej wizyty, ani jej nie zaprzeczać.
– Jeśli przyjechałem w nieodpowiednim momencie, chętnie zaczekam w samochodzie. Mogę nawet wrócić na drogę.
– Nie, nie. Niech pan usiądzie tu, koło mnie. Kazałem przynieść kawę dla pana. Jaką pan lubi?
– Czarną.
– No to zgadłem. Niech pan popatrzy na ten widok - powiedział, wskazując dolinę. – Nie cieszy się pan, że spędzi dzień w tak pięknej okolicy?
Widok był rzeczywiście wspaniały. Zielona dolina odcinała się na tle dalekich granitowych skał, a pastwiska i pola uprawne falowały pod muśnięciami lekkiego wietrzyku.
– Pięknie tu – przyznałem. – Ale, jak pan wie, przywiódł mnie tutaj obowiązek, który mam do spełnienia. Mój przyjazd narobił kłopotów wielu moim pacjentom.
Barrett wzruszył ramionami. Nie obchodziły go kłopoty jakichś nieznanych mu ludzi.
Usiadłem obok niego w identycznym trzcinowym fotelu. Mocno zbudowana młoda kobieta w dżinsach i bladozielonej koszulce polo przyniosła kawę. Spojrzała na mnie z miłym uśmiechem. Podziękowałem za kawę i odwzajemniłem uśmiech.
– Aż do dziś – zwróciłem się do Barretta, gdy kobieta odeszła – widziałem ten dom tylko w telewizyjnych wiadomościach.
Natychmiast się zorientował, do czego piję.
– Co to był za dzień! – odparł. – Chętnie panu opowiem. Byłem tu, jak pan wie. I to ja wydałem rozkaz otwarcia ognia do tego łotra.
Łotra?
– Tak, pamiętam – powiedziałem.
– Chłopcy oddali tylko trzy strzały. Pierwsze dwie kule dosięgły go. Ale wystarczyłaby jedna, żeby go ukatrupić. Wykonali dobrą robotę. Mogłem żałować tylko jednego: że nie zdążyliśmy go dopaść, zanim on dobrał się do Glorii.
– Tak – kiwnąłem głową. – Ale czy dał wam taką szansę? Jak to się odbyło? Nie zastrzelił jej, zanim tu dojechaliście?
– Usłyszeliśmy trzy strzały z wnętrza domu chwilę potem, gdy się zjawiliśmy. Nie wiedziałem, że on strzelał do Glorii, ale taka myśl przeleciała mi wtedy przez głowę – stwierdził Barrett i odwrócił swój kubek do góry dnem, wylewając resztki kawy na podłogę ganku. – Zastanawiałem się nad tym z tysiąc razy, ale wiem, że gdyby wydarzyło się to dziś, nie rozegrałbym sprawy inaczej. Mówię całkiem poważnie. Jednak w sumie to był prawdziwy skandal. Prawdziwy skandal.
– Tak – przytaknąłem. – Tragedia.
– Trzeba być szaleńcem, żeby zrobić coś takiego.
Kiwnąłem głową, ale w tej samej chwili uzmysłowiłem sobie, że nie chcę rozmawiać z Barrettem o aberracjach psychicznych Briana Sample’a.
– Gdzie znajdował się dawny dom? – zapytałem. Wyciągnął rękę w kierunku opadającego zbocza.
– Nie można go stąd zobaczyć – wyjaśnił.
– A stajnie i szałas? O ile mi wiadomo, Gloria postawiła kilka nowych budynków. Gdzie one są?
Barrett wodził kubkiem po drewnianej poręczy fotela. Jego ręka znieruchomiała nagle.
– Słucham?
– Słyszałem, że Gloria wybudowała piękne chaty dla parobków od koni. Czyżby nie była to prawda?
– Ach, to? Ray ich nie używa, trzyma tam tylko jakieś rupiecie. Prawie o nich zapomniałem – powiedział, a potem wstał i wyciągnął rękę ku południowemu wschodowi. Musiałem także wstać, żeby spojrzeć we wskazanym kierunku. – Niech pan patrzy wzdłuż tej gruntowej drogi. Zobaczy pan stajnie i kawałek zagrody, wystający zza kępy tamtych osik. Widzi pan?
Читать дальше