Kierowca subaru zginął na miejscu. Był nim syn Briana Sample’a Dennis. Wracał do domu z zajęć teatralnego klubu w liceum.
Podając Worthamowi piwa i nalewając mu tequilę, Sample postąpił tak, jakby wręczył nabitą strzelbę człowiekowi, który potem zabił z niej jego syna.
W połowie marca Sample sprzedał bar za sumę, która nie pokryła nawet jego długów w banku. Po kilku tygodniach próbował odebrać sobie życie, zażywając dużą ilość proszków nasennych, valium i penicyliny. Kiedy wyszedł ze szpitala, jego żona Leigh wyrzuciła go z domu.
Wkrótce potem Brian Sample zamordował Glorię Welle.
Ostatnim materiałem na taśmie była relacja z pogrzebu Glorii w Denver. Liczny kondukt żałobny, który przeszedł z synagogi na cmentarz, na ponad godzinę zakorkował główne ulice miasta.
Włożyłem do odtwarzacza kasetę, która zawierała materiały dotyczące zamordowania dwóch dziewcząt.
Przekroczyłem już ten psychologiczny próg, po którego drugiej stronie mogłem myśleć o nich jak o dwóch zamordowanych dziewczynach, a nie jak o Tami i Miko. Z odprawy w siedzibie Locarda i z lektury licznych dokumentów, znałem już przebieg sprawy, więc zabierałem się do oglądania tego materiału z ograniczonym zainteresowaniem. Właściwie chciałem tylko zobaczyć ludzi, z którymi rozmawiał reporter kanału dziewiątego. Miałem nadzieję poznać nazwiska osób, które dobrze znały Tami i Miko.
Pierwsze zdjęcia zostały nagrane późną jesienią, wkrótce po zaginięciu dziewczynek. Szeryf okręgu Routt Phil Barrett wyglądał wtedy jak znacznie mniejszy połeć wieprzowiny. Widać było, że chętnie udzielał wywiadów i że kontakty z mediami sprawiają mu przyjemność. Jedna z jego pierwszych improwizowanych konferencji prasowych odbyła się na tle przyczepy do przewożenia skutera śnieżnego, odnalezionej nazajutrz po zaginięciu dziewczynek. Przyczepę zauważono na parkingu w pobliżu dolnej stacji kolejki linowej u stóp ośrodka narciarskiego. Ta część Mount Werner znajduje się daleko od gorących źródeł w Parku Truskawkowym i jeszcze dalej od górnych partii doliny Elk River.
Pani burmistrz Steamboat dwukrotnie wystąpiła przed kamerami, ale nie powiedziała nic istotnego. Przypuszczałem, że szybko skreślono ją z listy osób zasługujących na poświęcanie im czasu antenowego. Państwo Franklinowie trzykrotnie zwracali się do telewidzów o pomoc i apelowali do sumień porywaczy. Za każdym razem w tle widać było milczącą sylwetkę młodego Joeya. Państwo Hamamoto nie wystąpili w programach kanału dziewiątego ani razu.
Moją uwagę przykuł reportaż nakręcony w liceum. Zapisałem nazwiska dyrektora i dwóch nauczycieli, którzy znali obie dziewczyny, a także trzech przyjaciółek Tami i Miko.
Miałem coś, od czego mogłem zacząć.
Spojrzałem na zegarek. Za dwadzieścia minut powinienem przyjąć pierwszego pacjenta w moim gabinecie w śródmieściu. Nalałem Emily świeżej wody i popędziłem do drzwi.
Nasz dom stoi przy końcu wysypanej żwirem polnej drogi, z której, prócz Lauren i mnie, korzystają tylko Adrienne i jej syn Jonas. Jeśli ktoś wjedzie na tę drogę, oznacza to, że albo przyjechał do nas, albo zabłądził. Nikt też tu nie parkuje, bo nie ma na to miejsca. Na żwirowej drodze mogą wyminąć się z trudem dwa małe samochody, a pobocza są miękkie jak cukrowa wata.
Zdziwiłem się więc, widząc nissana pathfindera stojącego na poboczu po zachodniej stronie drogi. Nie było go tam, gdy mniej więcej przed godziną wracałem z rowerowej przejażdżki. Dojeżdżając do niego, maksymalnie zwolniłem.
W pierwszej chwili nie zauważyłem kierowcy. Dopiero gdy zatrzymałem się naprzeciwko auta, dostrzegłem mężczyznę na przednim siedzeniu. Wydawał się tak samo zaskoczony jak ja.
Machnąłem mu ręką i opuściłem szybę w drzwiach. On także.
– Cześć – powiedział z ustami pełnymi jedzenia. Usłyszałem radio nastawione na jakąś lokalną stację.
– Czy mogę w czymś pomóc? – spytałem. Mężczyzna przełknął i uśmiechnął się.
– Nie sądzę, żebym potrzebował pomocy.
Wyglądał na dwadzieścia parę lat, był barczysty i krótko ostrzyżony, a z jego lewego ucha zwisał mały srebrny kolczyk. W prawej ręce trzymał plastykowy kubek z jakimś napojem, w lewej połówkę długiej bułki polanej ketchupem.
– To jest teren prywatny – powiedziałem.
– Tak? Nie wiedziałem o tym – odparł mężczyzna. – Zaraz odjadę.
Zapisałem palcem na zakurzonej desce rozdzielczej jego numer rejestracyjny. Dojechawszy do południowej obwodnicy Boulder, zatrzymałem się i czekałem, aż zobaczyłem, że samochód opuszcza sąsiedztwo mojego domu.
Spóźniłem się oczywiście na seans z pierwszym pacjentem. Po przyjęciu dwóch następnych miałem półgodzinną przerwę, która ledwo wystarczała, aby zdążyć na piechotę do śródmiejskiego centrum handlowego w Boulder po zamówioną część do roweru i kupić coś do jedzenia, co pozwoliłoby mi przetrwać jakoś do kolacji.
Wybiegłszy tylnymi drzwiami z gabinetu, ruszyłem podjazdem w kierunku ulicy. Niewiele brakowało, a w pośpiechu nie zauważyłbym białego nissana pathfindera, który stał przy krawężniku naprzeciwko budynku. Ujrzawszy go, zatrzymałem się i obejrzałem przez ramię. Podszedłem do samochodu. Kierowcy nie było.
Spojrzałem na tablicę rejestracyjną. Numery zgadzały się z tymi, które zapisałem wcześniej.
Byłem pewien, że obecność tego samochodu najpierw w pobliżu mojego domu, a teraz gabinetu nie jest przypadkowa. Postanowiłem wrócić do gabinetu, zadzwonić do Sama Purdy’ego i poprosić go sprawdzenie numerów podejrzanego nissana. W tym momencie zobaczyłem młodego mężczyznę, który wcześniej siedział za jego kierownicą. Siedział na chwiejącej się poręczy ganku wiktoriańskiego budynku, w którym znajdował się mój gabinet i czytał „Boulder Planet”.
Ruszyłem po chodniku w jego stronę. Mężczyzna nie zauważył mnie. Nucił coś pod nosem, pogrążony w lekturze.
– Co za spotkanie – powiedziałem, stając na stopniach ganku. – Czy czeka pan na mnie?
– Słucham? O, kurczę, to znowu pan! – zwinął gazetę i wstał. Górował nade mną o co najmniej dwadzieścia centymetrów. Musiał mieć ze dwa metry wzrostu.
Odruchowo zrobiłem krok do tyłu.
– Tak, to ja – powiedziałem.
– Nie zauważyłem, że pan idzie. Zobaczyłem pański samochód i pomyślałem, że będzie pan wychodził tymi drzwiami – wskazał wejście od frontu, a potem zaczął wycierać dłonie o drelichowe spodnie koloru khaki. – Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się… Kevin – dokończył po krótkiej pauzie i wyciągnął rękę.
Wszedłem na ganek i przywitałem się z nim. Miał potężną dłoń, ale prawie nie odwzajemnił uścisku, tak jakby się bał, że zrobi mi krzywdę.
– Alan Gregory, miło mi. Podejrzewam, że znał pan wcześniej moje nazwisko – powiedziałem spokojniejszym tonem.
– W każdym razie teraz już wiem, do kogo należy. Gdybym wiedział, że to pan, przywitałbym się z panem na tamtej dróżce koło pańskiego domu. Poczułem się tam trochę tak, jakbym został przyłapany na gorącym uczynku. To było krępujące. Nazywam się Kevin. Kevin Sample – uśmiechnął się ujmująco. – Jak słyszę, rozpytuje pan ludzi o sprawy, które miały związek z moim ojcem.
Stwierdziłem, że będę musiał odłożyć odebranie nowej korby do roweru.
– Tak, rzeczywiście, szukam takich informacji - rzekłem i zaprosiłem Kevina do gabinetu.
Okazało się, że Sample studiuje weterynarię w Fort Collins, filii Uniwersytetu Stanu Kolorado. Nie pytałem go o szczegóły, ale domyśliłem się, że chce zostać specjalistą od dużych zwierząt.
Читать дальше