Dorothy Levin rzeczywiście istniała.
– Kto prócz nas wie o twoim spotkaniu z Wellem? – zapytała Lauren.
– Biuro Wellego. I najwyraźniej także „Washington Post”.
– Oraz A. J. nie zapominaj o A. J. I o ludziach, którzy mogli dowiedzieć się o tym od niej.
– Myślisz, że ktoś z Locarda mógł świadomie wprowadzić w błąd reporterkę „Washington Post” co do charakteru mojego spotkania z Raymondem Welle?
– Nie, to nie miałoby sensu. W takim razie w samym biurze Wellego musi być ktoś, kto pomaga pani Levin w dochodzeniu dotyczącym stosowanych przez niego praktyk przy zbieraniu funduszy. Ktoś z biura Wellego w Kongresie, albo z jego biura wyborczego. I ta osoba mylnie oceniła powody, dla których umówiłeś się z nim na rozmowę, bo ma się ona odbyć przy okazji jednej z imprez, na których Welle będzie zbierał fundusze.
– To wyjaśnienie trzyma się kupy. Do rozstrzygnięcia pozostaje pytanie, czy powinienem powiedzieć A. J. i Kimberowi Listerowi o kontakcie z prasą.
Lauren zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią.
– Nie – rzekła wreszcie. – Myślę, że nie powinieneś. Ten kontakt nie dotyczy Locarda. Przecież ona nie wspomniała ani słowem o Locardzie. Ani o dwóch dziewczynach ze Steamboat.
– Masz rację.
– Jak zwykle, skarbie.
Rozmowa z Dorothy Levin wprawiła mnie w spore rozdrażnienie. Podenerwowała mnie nie na żarty.
Kiedy jestem podenerwowany, staję się aktywny i łatwiej się skupiam.
Postanowiłem pojechać do Kanady. W środę. Zadzwoniłem do biura United Airlines i zamówiłem bilet na samolot. Gdy usłyszałem cenę, zacząłem się modlić, żeby A. J. zaakceptowała ten wydatek. Zostawiłem jej telefoniczną wiadomość z prośbą o zatwierdzenie.
Następnie wykręciłem numer pana Hamamoto i zostawiłem mu wiadomość, że spotkam się z nim w poczekalni linii Air Canada w środę wczesnym popołudniem.
Przełożyłem też na inne terminy wizyty pacjentów umówionych na środę. Wtorek i czwartek w moim gabinecie będą przypominać psychoterapeutyczny maraton, no i będę pracował także w sobotę.
Emily domagała się, żeby się nią zająć, więc poszedłem z nią do domu Adrienne. Jonas zaczął się bawić z psem, a ja rozmawiałem z Adrienne. Zapytałem, jak jej leci z Erin.
Zrobiła gniewną minę.
– Dlaczego pytasz? – warknęła. Skłamałem, że z czystej ciekawości.
– Rozumiem. Jesteś całkiem jak „National Enquirer”.
– Wiesz, od dawna jej tu nie widziałem i zacząłem się… jakby to powiedzieć… zastanawiać.
– Boże, ale z ciebie marny kłamca – roześmiała się Adrienne. – Prawda jest taka, że zostałam puszczona kantem.
– O rany, Ren, tak mi przykro.
Adrienne niepotrzebne było moje współczucie.
– Nie przejmuj się, wszystko jest w porządku. Przemyślałam sprawę do samych podstaw.
– Masz na myśli sens bytu?
– No… te rzeczy… dotyczące płci.
– Ach tak, sprawy płci… Masz może jakieś nowe pomysły w związku z… no wiesz?
– Nie. Nowe pomysły na ten temat miałam tak dawno temu, że zdążyłam o nich zapomnieć.
Czekałem na jakiś pozytywny gest z jej strony. Staliśmy, przyglądając się Jonasowi, który próbował wdrapać się na Emily, tak jakby była koniem. Suka znosiła to ze stoickim spokojem. Jonasowi udało się przejechać w ten sposób ze dwa metry. Przyszło mi do głowy, że może pobił rekord.
– Nadal jesteś lesbijką?
Adrienne zdzieliła mnie w ramię, aż zabolało.
– Dobrze wychowani ludzie nie zadają takich pytań.
– Więc jak dobrze wychowani ludzie mają się tego dowiedzieć?
– Dobrze wychowani ludzie pilnują swoich interesów.
– Czyj jest ten lexus? – zapytałem wprost. Adrienne wytrzeszczyła na mnie oczy.
– Jaki lexus?
– Ktoś przyjeżdżał do ciebie lexusem. Czyj to wóz?
Adrienne wydała gardłowy dźwięk, który przyjąłem z niesmakiem.
– Czy to w porządku, żeby kobieta żyjąca samotnie z dzieckiem w takiej cholernej dziczy nie mogła liczyć na odrobinę prywatności? Zaczynam rozumieć tych dziwaków z Idaho, którzy nie rozstają się z rewolwerami.
– Posłuchaj, Ren, żyjemy jakby w sąsiadujących ze sobą akwariach. Niechcący zaglądamy w twoje sprawy. A ty zaglądasz w nasze.
– To nie fair. Moje sprawy są znaczne bardziej interesujące. Czy przyjrzeliście się kiedy waszemu życiu z pewnego dystansu? W niczym nie przypomina brazylijskiego serialu.
Nie dowiedziałem się, do kogo należy ten lexus.
Wieczorem, kiedy leżeliśmy już w łóżku, opowiedziałem o rozmowie z Adrienne.
– Dobrze wygląda? – spytał.
– Kwitnąco.
– Nasz zakład jest nadal ważny – podsumowała. – Pogadam z nią. Na pewno powie mi rzeczy, które zataiła przed tobą. Wciąż twierdzę, że lexus należy do jakiegoś chłopaka, a nie dziewczyny.
W poniedziałek rano Lauren zadzwoniła do Mary Wright. Mary przygotowała całą listę pytań o obowiązujące w Kolorado prawo i przepisy proceduralne i prosiła o jak najszybsze odpowiedzi. Lauren zaproponowała pocztę elektroniczną, ale Mary wolała mieć to na papierze, ustaliły więc, że będą przesyłać sobie korespondencję faksem. Pierwsza kartka z nadrukiem Ministerstwa Sprawiedliwości zaczęła się wyłaniać z naszego aparatu w chwili, gdy wychodziłem z domu.
Lauren miała nadzieję, że zdoła przygotować odpowiedzi do końca tygodnia.
Lot do Kolumbii Brytyjskiej przebiegał bez zakłóceń. Przynajmniej dwadzieścia miejsc w boeingu 737 było wolnych, a jedno z nich znajdowało się przed moim, przy przejściu między rzędami foteli. Poczułem się jak w siódmym niebie, mogąc rozprostować nogi. Przez dwie godziny czytałem książkę biograficzną i dopiero gdy pilot skierował maszynę ku ziemi, przeniosłem uwagę na to, co dzieje się za oknem. Mój wzrok powędrował śladem kilwateru wycieczkowego statku, który kierował się na północ w kierunku cieśniny Georgia i wewnętrznego przesmyku. W przeciwnym kierunku płynął frachtowiec zmierzający na Pacyfik przez cieśninę Juan de Fuca.
Wyobraziłem sobie, że płynę najpierw na jednym, potem na drugim statku.
Po długiej zimie i chłodnej wiośnie w pustynnym Kolorado zieleń i bogactwo północno-zachodnich krajobrazów kusiły nieodpartym urokiem. Widoczność była dobra, mogłem więc odróżnić szczegóły topograficzne odległej wyspy Vancouver. Na bliższych wysepkach i przesmykach archipelagu San Juan dostrzegłem wiele miejsc, w których można by znaleźć odosobnienie. Vancouver do nich nie należy. Zacząłem żałować, że nie załatwiłem sobie dłuższego pobytu.
Funkcjonariusze kanadyjskiej straży granicznej i celnicy pracowali sprawnie, więc już kwadrans po wylądowaniu szedłem w kierunku poczekalni dla odlatujących. Kiedy wypełniałem amerykański formularz imigracyjny, kusiło mnie, aby w rubryce dotyczącej długości pobytu w Kanadzie wpisać: piętnaście minut. Formalnie biorąc, wyjechałem ze Stanów, przybyłem do Kanady i wróciłem, nie opuszczając ani na chwilę lotniska w Vancouver.
Urzędnik, który sprawdził mój paszport, celnik, który nie sprawdził mojego podręcznego bagażu, i bileter, który wręczył mi kartę pokładową na lot powrotny, byli azjatyckiego pochodzenia. Najwyraźniej Vanouver stało się mekką dla ludzi zamieszkujących obrzeża Pacyfiku.
Poczekalnia była urządzona skromnie, ale wygodna, a obsługa bardzo uprzejma. Doskonałe miejscowe piwo z beczki, świetne zakąski, świeże owoce, przyjaźni ludzie. Kupiłem coś do jedzenia i picia i usiadłem w małej sali konferencyjnej, gdzie, jak mi powiedziano, miałem czekać na pana Hamamoto.
Читать дальше