– Oddzwonimy do tej Levin?
– Nie sądzę, żeby to było potrzebne. Kimber poinstruował nas, żebyśmy nie komentowali niczego dla prasy i informowali go o wszelkich kontaktach z dziennikarzami. Zawiadomimy jego albo A. J. o tym telefonie i nie będziemy się nim więcej przejmować.
– Ale jeśli nie odpowiemy na jej telefon – zaoponowała Lauren – nie dowiemy się, czy dzwoniła w związku z Locardem.
– W porządku – odparłem – w takim razie zadzwoń do niej.
– Nie – powiedziała. – Myślę, że ty powinieneś to zrobić. Może to jeszcze jeden głupi kawał. Obiecałeś, że będziesz mnie przed nimi bronił.
Rzeczywiście obiecałem.
– No dobrze – skapitulowałem – odpowiem na telefon Dorothy Levin. Ale tylko dlatego, że… jesteś śliczna i do tego w ciąży.
– Masz rację – Lauren uśmiechnęła się zalotnie – jestem śliczna i do tego w ciąży.
– Niedługo będziesz grubsza ode mnie, więc muszę uważać – odparłem. Chwilę później udało mi się uchylić od poduszki, która pofrunęła w moim kierunku.
Okazało się, że Dorothy Levin zostawiła swój numer domowy. Podniosła słuchawkę już po drugim dzwonku.
– Hell-o – powiedziała, podkreślając wyraźnie pierwszą część wyrazu.
– Chciałbym mówić z panią Dorothy Levin.
– Przy telefonie.
– Mówi Alan Gregory z Kolorado. Prosiła pani, żebym oddzwonił.
– Co za niespodzianka. Proszę chwileczkę zaczekać. – Usłyszałem w słuchawce odgłosy szukania czegoś. – Pan Gregory czy doktor Gregory?
– Słucham?
– Jest pan tam jeszcze? Mam panu mówić per „pan” czy per „doktor”? Na szczęście miałem tyle oleju w głowie, żeby zapytać:
– Czy pani przeprowadza ze mną wywiad? Dorothy Levin westchnęła ciężko.
– Nie wspomniałam o tym, zostawiając panu wiadomość? Jestem reporterką „Washington Post” i…
– Nie, nie powiedziała pani, że jest pani reporterką. Tylko tyle, że jest pani z „Washington Post”.
– Naprawdę? To do mnie niepodobne. Jestem przekonana, że…
– Z przyjemnością odtworzę to, co pani powiedziała. Chce pani posłuchać własnego głosu?
W słuchawce rozległo się kolejne westchnienie.
– Nie, nie trzeba. – W jej głosie wyraźnie pobrzmiewała uszczypliwość. – Niech pan posłucha. Nie tak to sobie zaplanowałam. Wcale nie żartuję. Domyśla się pan, co chcę powiedzieć? Nie podoba mi się, kiedy sprawy nie idą, jak należy. Od czego, pańskim zdaniem, moglibyśmy zacząć? – Nie zaczekała, aż odpowiem na jej pytanie. – O, już mam. Od dziś będę przedstawiać się tak: Halo, pan Gregory? Mówi Dorothy Levin. Jestem reporterką „Washington Post”. Jak pan się miewa?
Wyglądało na to, że bawi się tą rozmową. Postanowiłem podjąć wyzwanie.
– Dziękuję, dobrze, pani Levin. A jak u pani ze zdrowiem?
– Wspaniale, wspaniale. Jedyne, czego mi trzeba, to… – Dorothy Levin wyraźnie wypadła z roli. – Przepraszam, przepraszam. Czuję się dobrze, dziękuję panu. Tak mi przykro, że zakłócam panu weekend, ale przygotowuję właśnie artykuł o metodach zbierania funduszy w pierwszych kampaniach wyborczych Raymonda Welle. Pańskie nazwisko przyciągnęło moją uwagę jako należące do kogoś, kto…
– Słucham? Skąd zna pani moje nazwisko?
Dorothy Levin klepnęła coś otwartą dłonią. Zabrzmiało to tak, jakby połeć mięsa spadł z wysoka na gładką ladę.
– O, kurczę. A już tak dobrze nam szło. Pańskie pytanie wszystko zniszczyło. Przecież pan wie, że nie mogę powiedzieć, skąd znam pańskie nazwisko. Trzeba przestrzegać reguł gry. Słyszał pan o aferze Watergate? O poufnych źródłach informacji? Mówi coś panu nazwa Deep Throat? Czy zechciałby pan udać, że nie zadał mi pan tego pytania, czy też będziemy musieli zacząć od początku?
Roześmiałem się. Ona także. Usłyszałem, że pociera zapałkę i zapala papierosa. Zanim odezwała się znowu, zaciągnęła się głęboko dymem.
– Jest pan tam? Nie odłożył pan słuchawki?
– Nie wiem zupełnie nic o finansowaniu kampanii Wellego. Usłyszałem dziwny odgłos, tak jakby moja rozmówczyni próbowała wypluć z kącika ust odrobinę tytoniu. Czyżby paliła papierosy bez filtra?
– Proszę kontynuować – zachęciła mnie. Roześmiałem się znowu.
– Niestety, pani Levin, ja naprawdę nic nie wiem o Raymondzie Welle i finansowaniu jego kampanii.
Nie odpowiedziała od razu. Odniosłem wrażenie, że słyszę skrzypienie pisaka z filcowym czubkiem. Dorothy Levin notowała wszystko, co mówiłem.
Uznałem, że powinienem milczeć albo odłożyć słuchawką. Nie potrafiłem jednak zdecydować, co będzie lepsze. Czekałem więc.
Ona także czekała. Cierpliwie. Wytrzymała dwadzieścia czy nawet trzydzieści sekund. W końcu odezwała się:
– A więc?
Doszedłem do wniosku, że skoro nie stać jej na nic lepszego, będzie najlepiej, jeżeli odłożę słuchawkę.
– Czy to jest pani następne pytanie?
Nie zdołała stłumić chichotu. Dopiero po chwili powiedziała:
– To było potknięcie z mojej strony. Obiecuję, że to się nie powtórzy. Proszę dać mi szansę. I bez względu na to, co pan zrobi, proszę nie mówić o tym mojemu szefowi. Zgoda? – zachichotała znowu.
– Czego właściwie pani sobie życzy? Jeśli traktuje pani tę rozmowę jako okazję do rozerwania się, a takie odnoszę wrażenie, to oboje tracimy tylko czas.
Dorothy Levin zdołała się wreszcie opanować.
– Przygotowuję artykuł… na temat metod zbierania funduszy przez kongresmana Raymonda Welle w czasie jego kampanii wyborczych. Otrzymałam pana nazwisko i zadzwoniłam w nadziei, że udzieli mi pan informacji.
– Jakich informacji?
– Że powie pan, co wie na ten temat.
– Ależ ja nic o tym nie wiem.
Dorothy Levin westchnęła, zaciągnęła się głęboko dymem, a potem zanuciła kilka taktów piosenki Will the Circle Be Unbroken! Urwała nagle i spytała:
– Dlaczego zatem zamierza się pan spotkać z Wellem w Denver przed imprezą, na której będą zbierane fundusze na jego kampanią?
– Nie bardzo rozumiem – wyjąkałem.
– Spokojnie, proszę pana – powiedziała. W jej głosie pojawił się ton arogancji. – Musi mi pan coś wyjaśnić. Czy chciał pan powiedzieć, że nie dosłyszał pan pytania, czy też zdziwiło pana, iż wiem o tym spotkaniu?
– Nie będą tego komentował.
Wydawało mi się, że usłyszałem stłumione przekleństwo.
– Ach tak… Przechodzimy od „Nic nie wiem na ten temat” do „Nie będę tego komentował”. Co to się wyprawia na tym świecie?
Poczułem pokusę wyjaśnienia, dlaczego nie mogę rozmawiać o Raymondzie Welle. Oparłem się jej jednak.
– Nie mam pani nic do powiedzenia, pani Levin – rzekłem.
– To coś innego niż zapewnienie „Nic nie wiem o Raymondzie Welle” – stwierdziła uszczypliwie.
– Obawiam się, że dotarliśmy do punktu, w którym będę musiał pożegnać się z panią.
W słuchawce rozległ się jakiś zgrzyt, którego źródła wolałem się nawet nie domyślać.
– Zostawia mi pan tylko jedną możliwość: napisać artykuł relacjonujący to, co już wiem. Nie będę miała okazji zamieścić pańskich opinii.
– Czyżby to, co pani już wie, było zbyt nudne dla czytelników „Washington Post”?
Usłyszałem świszczący odgłos wydychanego powietrza i wyobraziłem sobie kłęby dymu unoszące się nad jej głową.
– Więc niech tak zostanie. Porozmawiamy kiedy indziej. Jestem pewna, że się spotkamy – powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Musiałem zadzwonić do biura numerów, żeby otrzymać telefon centrali w redakcji „Washington Post”. Poprosiłem o połączenie z Dorothy Levin i po chwili powitała mnie jej automatyczna sekretarka, prosząc, żebym zostawił wiadomość. Nagrała to osobiście, a ja rozpoznałbym jej głos w każdych okolicznościach. Odłożyłem słuchawkę, zanim odezwał się sygnał rozpoczynający nagrywanie.
Читать дальше