– Sami wiemy, co dla nas dobre! Przerabialiśmy to już kiedyś! – zawołał Michael. Szczerzył zęby, bo był odrobinę zły, ale Callie prawdopodobnie wzięła to za uśmiech. Innym też to już się zdarzało.
William wcisnął jej w rękę następne dwadzieścia dolarów.
– Pięć tysięcy – powiedział z przekonaniem. – Nic się nie przejmuj. To dla nas nie pierwszyzna.
– Jak chcecie. To nie ja odmrożę sobie palce i uszy – odparła. – Pamiętajcie, że ostrzegałam.
– Nie martw się. Gorąca krew nas rozgrzeje. Dobrze latasz? Callie uśmiechnęła się.
– Zaraz się przekonamy, prawda? Powiedzmy, że już dawno nie jestem dziewicą.
William uważnie patrzył na przyrządy. Chciał mieć pewność, że na pewno polecą na właściwą wysokość. Callie gładko wyrównała lot na pięciu tysiącach metrów. Nie było wiatru, a w dole rozciągał się wspaniały widok. Samolot praktycznie leciał sam, bez pomocy.
– To nie najlepszy pomysł, chłopcy – odezwała się Callie. – Zimno tu jak cholera.
– Pomysł był dobry – zaoponował William. – W dodatku mam jeszcze lepszy!
Zaskoczył ją. Głęboko wbił zęby w jej szyję i przytrzymał. Szczęki miał silne jak imadło. Zaczai ssać. Rozpoczęła się iście niebiańska uczta…
Callie darła się wniebogłosy, szarpała się i kopała, ale nie mogła go odepchnąć. Jasnoczerwona krew tryskała po kabinie. William nie puszczał. Callie tak desperacko próbowała wstać z wąskiego fotela pilota, że wywichnęła sobie biodro.
Kilka razy kopnęła kolanami w tablicę i znieruchomiała. Jej piwne oczy stały się szkliste i martwe jak kamienie. Poddała się. William i Micheal zachłannie chłeptali krew. Napili się, lecz w ciasnej kabinie samolotu nie mogli do samego końca wysączyć swojej ofiary.
William otworzył drzwiczki. Poczuł na twarzy powiew mroźnego powietrza.
– Skacz! – wrzasnął do brata. Porzucili maszynę i pofrunęli w dół, w stronę ziemi.
Ich skok nie miał w sobie nic z upadku. O wiele bardziej przypominał swobodny lot niż spadanie.
W poziomie szybowali z prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Kiedy jednak ustawili ciało pionowo, szybkość wzrastała, zdaniem Wilłiama, do stu osiemdziesięciu, a może nawet do dwustu kilometrów na godzinę.
Wrażenie było wręcz niezwykłe, nieomal graniczące z cudem. Ich ciała drżały niczym wibrafony. Pulsowała w nich świeża krew Callie. Odjazd nie z tego świata.
Przy tej szybkości lekki ruch nogą w lewo odrzucał ciało w prawą stronę.
Lecieli pionowo w dół. Prawie do samej ziemi. Żaden z nich jeszcze nie pociągnął za linkę spadochronu. To było właśnie najpiękniejsze: możliwość nagłej śmierci. Pęd powietrza popychał ich i szarpał. Słyszeli tylko poszum wiatru. Pełna ekstaza.
Nie otwierali spadochronów. Jak długo jeszcze wytrzymają? Co się z nimi stanie?
Jedyne, co nas dzieli od doskonałości, myślał William, to fakt, że nie odczuwamy bólu. Ból daje nowe doświadczenia. Jest kluczem do rozkoszy, choć w przeciwieństwie do mnie i Michaela, niewielu to rozumie.
W ostatniej chwili szarpnęli za zaczepy i rozpięły się nad nimi czasze spadochronów. William poczuł, że coś go ciągnie w górę, lecz ziemia wciąż zbliżała się z wielką prędkością.
Wylądowali i przetoczyli się na plecy. Półtora kilometra dalej mały samolot z hukiem spadł na pustynię i eksplodował. – Żadnych dowodów – wycedził William. Oczy błyszczały mu radością i podnieceniem. – To dopiero była zabawa.
„Karmazynowy przypływ”. Tak właśnie William nazwał ich morderczą wyprawę. Znów byli w drodze i nic ich nie mogło powstrzymać przed ostatecznym wypełnieniem misji. Nic – ani deszcz, ani zawierucha, ani FBI.
Karetka ze znakami Czerwonego Krzyża jechała wolno przez Fremont Street w Las Vegas. Niemal zniknęła w roztańczonych światłach neonów. William i Michael mieli wrażenie, że stali się niewidzialni. Jak większość chłopców w ich wieku, czuli się nietykalni. Nikt ich nie mógł dopędzić, złapać i powstrzymać.
Wzrokiem chłonęli dosłownie wszystko – cudaczne fontanny, tryskające niemal przed każdym kasynem i hotelem, kaplicę z głośnikami, z których płynęła słodko Love Me Tender i jaskrawo pomalowane autobusy. Tuż przed nimi jechał autokar wycieczkowy z napisem „Zjednoczony Związek Dekarzy i Uszczelniaczy”.
– To prawdziwe miasto wampirów – powiedział William. – Czuję bijącą zeń energię. Nawet robactwo, które tutaj pełza po ulicach, czuje się jak nakręcone. Niezwykłe miejsce – pełne patosu, blichtru i przesady. Na pewno już je pokochałeś.
Michael klasnął w dłonie.
– Jestem w niebie. Tu sobie poszaleję.
– Taki był zamiar – przytaknął William. – Obaj poszalejemy.
O północy dotarli do nowej promenady, do Boulevard Las Vegas. Zatrzymali się przed hotelem Mirage. Wielka reklama, świecąca nad gwarną ulicą, zapowiadała pokaz magii w wykonaniu Charlesa i Daniela.
– To dobry pomysł? – zapytał Michael, kiedy podeszli do kasy. William puścił to mimo uszu i spokojnie odebrał zamówione wcześniej bilety. Obaj byli ubrani w czarne skórzane kombinezony, a na nogach mieli ciężkie robocze buty. Tu, w Vegas, nikt nie przywiązywał większej wagi do strojów. Zajęli dwa pierwsze miejsca, w pobliżu sceny. Spektakl miał się rozpocząć już za chwilę.
Teatr swoim wyglądem olśniewał i przytłaczał widza. Ogromna scena była szczelnie przykryta czarnym aksamitem. W tle stała wysoka na prawie dziesięć metrów metalowa konstrukcja, na której migotały wciąż zmienne obrazy. Sześciu techników obsługiwało potężne reflektory. Światło podkreślało olbrzymie rozmiary sali.
William zapalił cygaro od świecy stojącej na stoliku. – Pora na przedstawienie, braciszku – powiedział. – Pamiętaj o tym, co mówiłeś przedtem. Poszalejemy. A więc szalej.
Wejście magików okazało się ucztą dla oka. Charles i Daniel sfrunęli na scenę gdzieś spod dachu. Szybowali w powietrzu bez mała dwadzieścia metrów.
Potem zniknęli – a publiczność jak urzeczona nagrodziła ich burzą oklasków.
William i Michael cieszyli się wraz ze wszystkimi. William podziwiał szybkość, z jaką działały dźwigary hydrauliczne.
Charles i Daniel ponownie wkroczyli na scenę. Wiedli ze sobą dwa nieduże słonie, białego ogiera i wspaniałego tygrysa bengalskiego.
– To ja – szepnął William bratu na ucho. – Ja jestem tym pięknym kotem. Stoję u boku Daniela. Lepiej niech uważa…
Z głośników popłynęła komputerowa wersja Stairway to Heaven grupy Led Zeppelin. Dźwięki były równie krzykliwe jak dekoracje. Potężny system wentylacyjny usuwał z sali woń zwierzęcego kału i uryny, tłocząc w zastępstwie słodkawy zapach świeżej wanilii zmieszanej z migdałami.
Dwaj magicy na scenie sprzeczali się o drobiazgi.
William pochylił się w stronę pary siedzącej przy sąsiednim stoliku. Chłopak i dziewczyna, tak młodzi i piękni… Rozpoznał ich od razu, bo ostatnio grali w popularnym serialu telewizyjnym. Nie bardzo mógł się zdecydować, które z nich jest ładniejsze. Po prostu byli odlotowi. Znał ich nazwiska: Andrew Cotton i Dara Grey. Do diabła, przecież w wolnych chwilach czytał EW i popołudniówki.
– Czyż to nie cudne? – spytał. – Kocham magię. Cholernie mnie bawi. Zadziwiające!
Dara zerknęła w jego stronę. Już miała go usadzić, gdy napotkała jego spojrzenie. To wystarczyło, by schwytał ją w swoją sieć. Dopiero teraz przyjrzał jej się dokładniej. Miała na sobie błyszczącą niebieską sukienkę, szeroki pasek i pantofelki zdobione klejnotami. Do tego elegancka torebka od Fendiego. Całość diabelnie ładna, bardzo ładna. Do schrupania.
Читать дальше