– To głupota. Głupi, kto na to patrzy.
I poszedł.
Ostatnio nie brakuje u nas krytyków. Wreszcie wszedłem do środka i obejrzałem dzieło mistrza. Był to mały, zielono-złoty celtycki symbol. Zapytałem, gdzie znajdę kły i pazury. Mistrz lekko poruszył głową i brodą wskazał korytarz po lewej stronie. Nie wyrzekł ani słowa.
Minąłem kilka gablotek. Kolczyki na język i do pępka, łącznie z takimi, co świeciły nocą, kastety, ciemne okulary, fajki, paciorki i plakat z dwoma najpopularniejszymi pazurami: Ogrem i Faustem.
Ciepło, ciepło, pomyślałem, idąc dalej. Nagle stanąłem twarzą w twarz z kolejnym mistrzem.
Chyba mnie oczekiwał, bo zaczął mówić, gdy tylko przekroczyłem próg jego królestwa.
– Zatem w końcu przybyłeś, pielgrzymie. Kiedy wchodzisz do najciekawszych, najbardziej niebezpiecznych wampirzych klubów w Los Angeles, Nowym Jorku, Nowym Orleanie i Houston, to wszędzie dostrzegasz kły. To jest dopiero widok, stary! Kły gotajskie, edwardiaóskie, wiktoriańskie, deliryczne… Wszystko, co tylko zechcesz. Byłem jednym z pierwszych w tym biznesie. Zacząłem w Laguna Beach i parłem na pomoc. Oto ja, Fresno Kid.
Kiedy wygłaszał tę przemowę, przyjrzałem się jego zębom. Miał przedłużone siekacze. Wyglądały tak, jakby mogły naprawdę zrobić krzywdę.
Nazywał się John Barreiro i był niskim, przeraźliwie chudym facetem, ubierającym się na czarno, tak jak Peter Westin. Nigdy w życiu nie napotkałem tak złowieszczej postaci.
– Wie pan, po co przyszedłem. Chodzi mi o morderstwa w parku Golden Gate – powiedziałem.
Pokiwał głową i uśmiechnął się szelmowsko.
– Wiem, z czym przychodzisz, pielgrzymie. Przysłał cię Peter Westin. Ma dar przekonywania, prawda? Pozwól za mną. – Zaciągnął mnie do ciasnego i zapchanego pokoiku na zapleczu. Ściany były niebieskie, a światło karmazynowe.
Barreiro tryskał niespożytą energią. Kiedy mówił, wciąż krążył po małym pomieszczeniu.
– W Los Angeles jest słynny Fang Club. Podobno to jedyne miejsce, gdzie można spotkać wampira i potem jeszcze o tym opowiadać. W weekendowe noce bywa tam od czterystu do pięciuset gości. Najwyżej pięćdziesięciu z nich to prawdziwe wampiry. A wszyscy paradują z kłami, nawet czeladnicy.
– To pańskie prawdziwe zęby? – spytałem.
– Chętnie pana ugryzę, by się pan przekonał – odparł i wybuchnął śmiechem. – Odpowiedź brzmi: tak. Przedłużyłem sobie siekacze i spiłowałem krawędzie. Gryzę. Piję krew. Jestem naprawdę zły, panie detektywie.
Skinąłem głową. Nie miałem wątpliwości, że mówił prawdę. Jego wygląd potwierdzał te słowa.
– Jeśli pan zechce, zrobię odlew pańskiego uzębienia i przyszykuję parę pięknych kłów. Będzie się pan wyróżniał z policyjnego tłumu. Stanie się pan kimś wyjątkowym.
Uśmiechnąłem się z tego żartu, lecz mu nie przerywałem.
– Co roku robię kilkaset kłów. Czasem klienci proszą o jeszcze jedną, dodatkową parę. Czasem chcą srebrne albo złote. Panu byłoby dobrze ze srebrnymi.
– Słyszał pan o ostatniej serii morderstw w Kalifornii? – zapytałem.
– Tak, słyszałem. A jakże. Od przyjaciół i od członków bractwa, takich jak Peter Westin. Wśród wampirów te wydarzenia wywołały spore poruszenie. Widzą w tym symbol nowych czasów. Być może nowy Pan nadchodzi.
Uniosłem rękę, żeby przestał mówić. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Co takiego?
– Wampiry mają przywódcę?
Ciemne oczy mego rozmówcy stały się wąskie jak szparki.
– Pewnie, że nie. A nawet gdyby miały, to nic bym o tym nie powiedział.
– Ale jest przecież jakiś „Pan” – zaoponowałem. Łypnął na mnie ponuro i znów zaczął krążyć po izdebce.
– Mógłby pan zrobić kły tygrysa… dla człowieka? – spytałem.
– Pewnie, że mógłbym – odpowiedział. – I zrobiłem. Nagle rzucił się na mnie z niezwykłą gwałtownością. Jedną ręką złapał mnie za włosy, a drugą za ucho. Byłem o wiele wyższy i cięższy od niego, lecz zdołał mnie zaskoczyć. Ruszał się błyskawicznie i miał niemałą krzepę. Przysunął twarz do mojej szyi, szeroko otworzył usta… i zamarł.
– Lepiej nas nie lekceważyć, panie detektywie – zasyczał. Puścił mnie. – Wciąż jest pan zupełnie pewny, że kły panu niepotrzebne? Zrobię za darmo. Dla pańskiego dobra.
Biała zakurzona furgonetka mknęła przez pustynię Mpjave z szybkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Prowadził William. Z nastawionych na pełną moc głośników dudnił rap z płyty The Marshall Mathers LP. Samochód jechał drogą numer piętnaście w stronę Vegas. To miał być ich następny przystanek na trasie.
Dobry pomysł z tą furgonetką, pomyślał William. Była to karetka przeznaczona dla dawców krwi, oznaczona Czerwonym Krzyżem. Nadawało to ich działaniom pozory legalności. Przecież brali krew od każdego, kto zgodził się jej użyczyć.
– Już tylko kilka kilometrów – mruknął William do brata. Michael siedział rozparty, z bosą nogą wystawioną przez okno.
– Niby do czego? Do jakiejś kolejnej ofiary? Dobrze by było. Nudzi mi się i jestem potwornie spragniony – krzywił się i narzekał niczym kapryśny nastolatek, którym zresztą był. – Nie wciskaj mi ciemnoty. Myślałby kto, Slim Shady się znalazł. Tu nic nie ma.
– Sam zobaczysz – tajemniczo powiedział William. – Zaraz zapomnisz o nudzie. Możesz mi wierzyć.
Parę minut później wjechali na teren ośrodka spadochronowego, znanego jako strefa zrzutu. Michael zerwał się, zapiał z radości i zabębnił w deskę rozdzielczą. Straszny był z niego dzieciak.
– Odjazd na pełen gaz! – zawołał, zupełnie nieźle naśladując młodego Toma Cruise’a.
Uwielbiali spadochroniarstwo. Pierwsze skoki oddali wkrótce po wyjściu z więzienia. Mogli to robić całkiem legalnie, a emocje związane z lotem sprawiały, że na krótką chwilę zapominali o zabijaniu. Prędko wysiedli z furgonetki i weszli do płaskiego betonowego baraku, z pewnością pamiętającego dużo lepsze czasy.
William zapłacił za lot dwadzieścia dolarów. Na wąskim pasie startowym stały dwie maszyny typu Twin Otter, ale pilot był tylko jeden. Poza tym nikogo.
Pilot okazał się brunetką niewiele starszą od Williama. Miała dwadzieścia parę lat, jędrne i seksowne ciało, lecz małą, lisią i dziobatą twarz. Bracia wyraźnie jej się podobali. Tak jak wszystkim.
– Nie macie desek, więc nie surfujecie. Jakieś życzenia? – zapytała z silnym południowo-zachodnim akcentem. – A przy okazji… Mam na imię Callie.
– Wejdę w każdy układ! – zaoferował się Michael i wybuchnął hałaśliwym śmiechem. – Mówię całkiem poważnie, Callie. Lubimy wyzwania.
– W to akurat nie wątpię – powiedziała, przez chwilę patrząc mu prosto w oczy. – No to ruszajmy.
Wsiedli do samolotu.
Półtorej minuty później otter podskakiwał na wyboistym pasie. William i Michael wrzeszczeli jak szaleni i zanosili się donośnym śmiechem, wkładając spadochrony.
– Trzeba przyznać, że nieźle was wzięło! Lubicie latać? Lubicie akrobacje? – Callie usiłowała przekrzyczeć warkot silnika. Miała lekko chropawy głos, co – trzeba przyznać – trochę drażniło Williama. Chętnie zrobiłby jej dziurę w szyi, lecz w tym momencie nie byłoby to najmądrzejsze.
– Mniej więcej. Leć na pięć tysięcy metrów! – odkrzyknął.
– Hola, hola… Cztery zupełnie wystarczą. Temperatura i tak spadnie do trzech stopni. Każde następne trzysta metrów to dwa, trzy stopnie w dół. Na pięciu tysiącach zaczyna się niedotlenienie. Trochę to dla was za dużo… Macie za delikatną skórę.
Читать дальше