– To nie tak. – Wołynow przyszedł z pomocą koledze po stopniu. – Nie wiedzieli, którędy pojedziemy, więc nie mogli wyruszyć wcześniej. Trzeba mieć dużą przewagę szybkości, żeby podejść maszerującą kolumnę, nie dając się zauważyć.
– Zostawiamy ślad – dołączyłem do dyskusji. – I kurzymy.
– On mocniej, bo musiałby jechać szybciej. To śmigłowiec. Zatoczył łuk, zerknął parę razy z daleka, może nawet lądując, żeby go radar nie wykrył, znalazł na mapie to gołe pole i… – Wołynow przerwał, marszcząc brwi. – Ciekawe.
– Co?
– Mało brakowało, a wjechalibyśmy jak pod widelec. Chyba mamy gorsze mapy.
*
Po dwudziestu minutach sześć ciał poowijanych w worki i pałatki złożono na dachach bewupów. Tyraliera ludzi i maszyn ruszyła na północ. Plan był prosty: kierowcy mieli poruszać się krótkimi skokami od osłony do osłony, a piesi iść za nimi, trzymając odstępy. BRDM przemieszczał się na przemian z resztą i sprawdzał radarem okolicę.
Nikt nie strzelał, ale i tak było parszywie. Pocisk miał nadlecieć od tyłu. Raczej szybciej od dźwięku, więc bez ostrzeżenia. Niby wiedziałem, że tylko idiota polowałby na mnie rakietą wartości dobrego mercedesa, jednak przez cały czas czułem przykre swędzenie pleców.
Honkera i Gabrielę straciłem z oczu prawie od razu i prawie na dobre: Andrusiak do ryzykantów nie należał i starał się mieć między sobą a potencjalnym napastnikiem kogo się tylko dało. Nie miałem do niego o to nawet pretensji, dopóki nie przypomniałem sobie o czymś.
Dopadłem stojącej sanitarki biegiem, nie przejmując się zbytnio, że mój nagły zryw może rzucić na ziemię całą tyralierę. Udało” mi się zdrowo nastraszyć wysuniętą do przodu i szukającą dobrych ujęć Agnieszkę, a Andrusiak profilaktycznie wyskoczył z szoferki i stojąc na ugiętych nogach, wypatrywał na przemian nadlatującej rakiety i najbliższego dołka. Na ich tle Gabriela wyglądała nieprzyzwoicie pogodnie. Zębów wprawdzie nie szczerzyła, ale odniosłem wrażenie, że nie jest zmartwiona stosownie do okoliczności.
– Coś się stało? – Czekała na mnie, kucając w tylnych drzwiach.
– Wysiadaj.
Zeskoczyła miękko na wypaloną słońcem, żółtą i rzadką trawę. Zaraz potem Andrusiak zmienił koncepcję przetrwania, wpakował się na fotel i wystartował ku kępie oddalonych o dwieście metrów akacji.
– Daję zły przykład, rozbijając się wozem? – zażartowała.
– Dajesz. – W porę zauważyłem brak butów. – Chodząc boso.
Uśmiechnęła się.
– Kiedy tu biegłeś, jeździłam. A właściwie dlaczego biegłeś?
Co niby miałem powiedzieć? Prawdę? Że zdążyłem się stęsknić? Że przeraziła mnie wizja wylatującej w powietrze sanitarki? Że nie wiem, co począć z problemem Gabrieli Wiesławy Asmare, i chcę ją mieć obok siebie, by szukać podpowiedzi w jej gestach i słowach?
A może, że po prostu lubię na nią patrzeć?
– Przypomniało mi się, że jestem za równouprawnieniem – burknąłem.
– A tak naprawdę? – spoważniała.
– Jechaliście pierwsi, a tamci już dwa razy na nas czekali.
Zatrzymała się. Brwi powędrowały do góry.
– Myślisz, że…? – obróciła się na pięcie, posyłając zaniepokojone spojrzenie w ślad za honkerem. – Może powinieneś mu powiedzieć, żeby trzymał się gdzieś pośrodku?
Skinąłem niezobowiązująco głową. Tyraliera pieszych powoli zrównywała się z nami, więc ruszyliśmy naprzód. Przez dłuższy czas milczeliśmy. Starałem się znaleźć jakiś neutralny temat.
– Nie bolą cię nogi? To znaczy… bez butów. – Ciut za późno doszedłem do wniosku, że temu tematowi trochę brakuje neutralności.
– Lata treningu. – Uśmiechnęła się. – To mój strój służbowy.
– Służbowy? – Miałem chorą wyobraźnię, no i pamiętałem ucisk jej uda na barku, ciężar pośladków napierających na pierś. Podświadomość dodała ten kawałek Joli o dziewczynach spod stołecznych latarń.
Zerknęła na mnie. Coś ją chyba zastanowiło. Zaraz potem błysnęła zębami w kpiącym uśmiechu.
– Nie bój się. – Dopiero po głosie poznałem, że kpina jest przyprawiona goryczą i wymierzona głównie w nią samą. – To nie to, co myślisz.
– Proszę? – wymamrotałem. Jej apel odniósł dokładnie odwrotny skutek: omal nie wpadłem w panikę. Atrakcyjne kobiety mają to do siebie, że przypisuje się im wszelkie niezwykłe cechy, w tym talenty telepatyczne. Byłem niemal pewien, że mnie przejrzała. I niezależnie od tego, ile racji miała moja chora wyobraźnia, coś właśnie okropnie spieprzyłem. Obrażając śmiertelnie Gabrielę porządną lub oddając się na łaskę Gabrieli zepsutej.
– Nie uczę ich, jak kisić kapustę – powiedziała odrobinę za wolno. Nadal się uśmiechała, ale chyba właśnie w tym momencie nawiedziła ją myśl, że możemy się nie rozumieć. Uratowała mnie kępa kolczastych krzewinek, która pojawiła się nagle między naszymi stopami. Te bose skręciły w jedną stronę, te w wojskowych butach w przeciwną. Zdążyłem przegnać myśli i emocje z powrotem w głąb głowy. Kiedy ponownie odnalazła wzrokiem moją twarz, nie znalazła już raczej dowodów winy.
– Deptać – dorzuciła. – No wiesz: w beczce.
Pomyślałem, że coś zbliżonego do prawdy chyba jednak jej zaświtało.
– Tu rośnie kapusta?
– Tu nic nie rośnie – uśmiechnęła się gorzko. – Kultura rolna też nie. A za to mi płacą: za podnoszenie kultury rolnej. Chodzę do nich boso, ubieram się jak wszyscy, nie maluję i nawet co niektórzy uznali mnie za swoją, ale to gówno daje. Jedni nie ufają mi, bo jestem obca, a drudzy nie chcą słuchać, bo baby z sąsiedztwa zwyczajnie nie wypada.
– Nie nosisz butów, bo chcesz zyskać ich zaufanie? – w końcu zrozumiałem. – Gapa, to nie dziewiętnasty wiek! Afryka też poszła naprzód.
– Poszła i zawróciła – wzruszyła ramionami. – Tutaj przynajmniej. W Kasali żadna kobieta nie nosi butów. Od wielkiego święta najwyżej. To biedni ludzie. – Milczała przez chwilę, po czym uśmiechnęła się nieoczekiwanie. – Ty też jesteś biedny w tych kamaszach. Murzyni wiedzą, co robią, biegając po buszu boso i w spódniczkach z trawy.
– Fajnie by było – przyznałem. Moje skarpety zdawały się mlaskać przy każdym kroku, a mundur lepił się do ciała, gdzie tylko mógł.
– W kraju zwykle chodziłam w spodniach – klepnęła się po udzie opiętym błękitem dżinsów. – Tu nie mogę. Nie idzie wytrzymać.
– To na naszą cześć? – Nie powinienem tego robić, ale nie mogłem się powstrzymać i musnąłem palcem jej kieszeń.
– Koszula nie komponuje się z szortami.
Fakt: nadal była w tej z długimi rękawami; podwinęła je tylko.
– Nie masz czegoś lżejszego?
– Złapałam pierwszą z brzegu torbę, całkiem bez sensu. Skarpety, spodnie, piżama, podkoszulki…
– Podkoszulki? No to czemu…?
– Stary polski zestaw – wzruszyła ramionami. Nadal się uśmiechała, choć była w tym odrobina zakłopotania. – Mówiłam: nawinęła się nie ta torba. Te z rękawkiem są głównie czarne, nie na chodzenie po słońcu.
– Czarne?
– Dziewczyny lubią czerń. Wyszczupla. I rzadziej trzeba prać.
– Rozumiem. Jesteś grubym damskim leniem.
– Czarne dziewczyny dodatkowo wybiela – dorzuciła z uśmiechem. – Lubiłam wyglądać jak mocniej opalona Polka.
– A te bez rękawów? – Rozsądek apelował o zmianę tematu, ale nie potrafiłem się powstrzymać. Rozmawialiśmy o najszczęśliwszych w świecie kawałkach bawełny: dotykających jej w miejscach, o których moje dłonie i usta mogły tylko pomarzyć.
Читать дальше