W takich domach nie rodzą się księżniczki.
Żyła tu. Wychowała się. To podwórko znało dotyk jej stóp, słyszało, jak się śmieje, kłóci i płacze. Przechodziła przez tę bramę z siatkami pełnymi zakupów, z tornistrem, pierwszą szminką w kieszeni. Nie wiem, skąd przyszła mi do głowy ta kieszeń – pewnie nosiła ją w torebce, jak inne dziewczyny. Ale była czarna, była inna, miała kompleksy i, sam nie wiem kiedy, wbiłem sobie do głowy, że kryła się ze swą kiełkującą kobiecością, paradując w wyświechtanych dżinsach, ostentacyjnie gardząc babskimi gadżetami i ukradkiem przemycając szminki po kieszeniach spodni.
Któregoś dnia czarnoskóra dziewczyna wyszła tą bramą, by powrócić jako kobieta. Może półprzytomna ze szczęścia. Może zapłakana.
Chciałbym wiedzieć, co wtedy czuła.
Siedziałem na walizce, wpatrzony w przeciwległą ścianę, i próbowałem wyjaśnić sam sobie, dlaczego wszystko musiało się skończyć właśnie tak. Potem odkryłem napis. Późno, ale widocznie nie wszystkie peerelowskie farby dorównywały jakością tej od pały na generała i trzeba było oślepiającego lipcowego słońca, by wychynął spod brudu: GAB…ŚKA MA CZARNOM CI…
Był też rysunek. Maksymalnie uproszczony i jeszcze bardziej zatarty. Kółko przedzielone na pół pionową kreską. I duża kropka w środku. Klasyka. Wszystko bardzo nisko. Raczej nie dlatego, że wyżej brakowało miejsca. Po prostu pisał jakiś smarkacz. Miałem nadzieję, że nie kolega z klasy. Że zdążyła już trochę pożyć, zahartować się.
Siedziałem i patrzyłem. Raz i drugi ktoś przeszedł obok. Szybko, nie zatrzymując się. Musiałem wyglądać jak diler hurtownik, co to źle dopiął walizkę i struł się oparami własnego towaru. Albo, biorąc pod uwagę strój – jak weteran, który prosi o wsparcie, tylko zapomniał o właściwym ułożeniu rogatywki. Wisiała na kolanie i nie zarobiłem ani grosza, choć księgarnie pełne były Wielogórskiej i ludzie rzucaliby monety biedakowi, najwyraźniej postrzelonemu w głowę przez ogadeńskiego separatystę.
Siedziałem i patrzyłem. Nie było ze mną tak źle: nie dałem się ponieść pokusie przechodzenia na drugą stronę i obmacywania ściany.
To nie była ona. To był mur i trochę ciemnej farby. Chyba czarnej.
Powinna być… Cholera. Nie wiedziałem.
Kiedyś trochę malowałem. Gdybym teraz kupił farby, zamknął oczy, skupił się… to też guzik z tego wyjdzie. Musiałbym fantazjować.
Nie wiedziałem. Ot tak, po prostu. Ale, ostatecznie, co w tym dziwnego? Nie tym łamią serca facetom. Gdyby chodziło tylko o to, co na ścianie…
Następny cień z lewej, od ulicy. Tym razem jakiś mniej odważny. Po paru sekundach zdałem sobie sprawę, że niczyje biodra nie przemykają czym prędzej między mną a kawałkiem ściany, na którym zawiesiłem roztargnione spojrzenie. No pewnie. Nie właź między faceta a jego babę.
Odwróciłem bez pośpiechu głowę.
Nie przemknęły – i nic dziwnego.
Za dużo bioder i brzucha, za mało nóg, by szybko nieść taki ciężar. To znaczy: nóg było mnóstwo, całe kilometry, jeśli mierzyć w pionie, choć biała sukienka, stosownie skromna, sięgała aż pod kolana. Ale łydki, kostki, bose stopy tkwiące w sandałkach na lekko podwyższonym obcasie – aż krzyczały o mięso, mleko, grubaśne pajdy chrupiącego chleba z masłem.
Stała całkiem nieruchomo i wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem.
Podniosłem się. I też znieruchomiałem.
Nie wiedziałem, co robić.
– Długo tak… czekasz? – pierwsza wzięła się w garść.
– Nie czekam. – To usta mówiły, nie ja. – Od marca.
Cisza. Aż dzwoniąca w uszach. Ktoś musiał przypieprzyć neutronówką w sam środek Łodzi. Zabiło wszystkich, stanęły samochody, tylko my zostaliśmy. Słyszałem, jak wali mi serce.
– W marcu jeszcze nie… – urwała. Powoli przesuwałem wzrokiem po szczuplutkich rękach, głębokiej dolinie w miejscu, gdzie pasek przewieszonej na krzyż torebki wcinał się między piersi. Też nie namalowałbym ich z pamięci, ale przynajmniej od razu zauważyłem, jak urosły.
Po raz drugi wracała tą bramą jako świeżo upieczona kobieta.
Świeżo? Brzuch jak bęben. Najmniej siódmy miesiąc. Ale może i…
Nie. Dość.
– Co: jeszcze nie?
– Nieważne.
– Mnie pierwszy raz wypuścili ze szpitala. A ty? Co robiłaś w marcu?
Staliśmy o dobre dziesięć metrów od siebie. Pewnie dlatego ruszyła powoli w moją stronę. Neutronówki jednak nie było, ulicą za jej plecami przetoczył się jakiś hałaśliwy gruchot. Żeby się słyszeć, powinniśmy być bliżej. Ja też zrobiłem parę kroków.
– Ja? Myślałam.
Stanęliśmy oboje. Między nami został metr pustej przestrzeni. Mnóstwo. Trochę. Do Etiopii jest dużo dalej. Była tu. Ze mną.
– O czym?
– Czy… – zawahała się i zamiast kończyć, położyła dłoń na brzuchu. Miała na czym. Półka, nie brzuch.
– W marcu – pokiwałem głową. I uśmiechnąłem się. – Trzeci miesiąc. Ustawowy. Ostatni moment na decyzję. Czyli jest moje.
Wyglądała, jakbym uderzył ją w twarz. Lekko. Symboliczny policzek.
– A myślałeś, że…? Wielkie dzięki.
– Obraziłem cię? – zapytałem spokojnie. Stać mnie było na spokój. Podjąłem decyzję, klamka zapadła. To zawsze przynosi ulgę.
– Nie, skąd. Przecież się pieprzę, z kim popadnie. Masz prawo się zastanawiać.
– Obraziłem – sam sobie udzieliłem odpowiedzi. – Dobra. Przepraszam. To dlatego, że mi to zwisa.
Teraz już wyglądała jak po dobrym trafieniu w szczękę.
– Aha – powiedziała. Głos jej drżał. – No to wiem, na czym stoję.
– Dlaczego nie usunęłaś?
Przemknęło mi przez głowę pytanie, czy na pewno wiem, co robię. I od razu utonęło. W szampanie, wypełniającym calutką przestrzeń między uszami. Miałem wrażenie, że te cholerne bąbelki wyprą cały szampan właściwy i uniosą mnie, jak wodór unosi balon.
Była tu. Żywa, cielesna, spocona, z małym archipelagiem drobnej wysypki na lewym policzku. Oboje byli.
– Nie twój interes. – Nie dała mi czasu na komentowanie. – Musiałabym u wiejskiej akuszerki. Bałam się, i tyle.
– Jasne. – Niech mówi, co chce. Ważne, że tym głosem, przy pomocy tych ust i tego języka. – Ze strachu. A do Polski czemu nie wróciłaś? Rozumiem w grudniu: zimą tu marzniesz. Ale na wiosnę? Skoro się zdecydowałaś… – poklepałem swój brzuch.
– A po co miałam wracać? – zwiesiła głowę. Złość gdzieś z niej uszła. – Zresztą… mój paszport spalił się w sanitarce.
Mogła to sobie darować. Jakieś dziesięć tysięcy razy mieliłem na wszystkie strony ten argument. Wystarczyło mi go prawie do kwietnia.
– No tak. I jeszcze musiałaś zająć się Gniewkiem.
– Czemu to robisz? – uniosła na chwilę wzrok, posłała mi rozżalone spojrzenie i znów umknęła z nim ku swym stopom. Zauważyłem, że pomalowała paznokcie. Dyskretny, stonowany lakier. Niewiele różniły się od tych naturalnie orzechowych na dłoniach. – Po prostu powiedz: „No to cześć” i… Nie ma sensu, żebyśmy…
– No to cześć, Gapa. Cieszę się, że cię widzę.
To spojrzenie było z kolei zdziwione. Przyglądała mi się badawczo. W ciemnych oczach udręka stopniowo przeradzała się w ostrożność. Czyli gdzieś głębiej, starannie osłaniana tarczą sceptycyzmu, rodziła się nadzieja.
– Dlaczego właściwie…? Co tu robisz? – O walizkę już nie zapytała, ale spojrzenie było wystarczająco wymowne.
– Uznali, że nowe kolano działa jak należy. Wracam do domu.
Przez jej twarz przemknął grymas… właściwie nie wiedziałem czego. Strachu? Bólu? W każdym razie zdrowo nią szarpnęło. Błyskawicznie wzięła się w garść, znów była tamtą dawną Gabrielą z karabinem, ale właśnie dlatego miałem pewność, że nie uległem złudzeniu.
Читать дальше