Karabin zabrała. W końcu trafił na grzbiet Gniewka, w zastępstwie wyrzuconych wiader, ale przypominałem sobie jak przez mgłę, że niosła go jeszcze, gdy słońce czerwieniało i zaczynało świecić nam w oczy.
Zrozumiałem: karabinem łatwiej się bronić, z pistoletu łatwiej się zabić.
Radmor też wisiał przy siodle. Leżałem tuż obok osła – nie miała siły odciągać mnie, gdy upadł – więc jakoś poszło. Sięgnąłem po radiostację, zablokowałem w pozycji nadawania, położyłem sobie na piersi, możliwie blisko ust.
– Pomóżcie nam – wybełkotałem. – Ruszcie w końcu dupy.
Musiałem żyć, mówić, póki się da, a potem dyszeć do mikrofonu. Ktoś mógł usłyszeć, namierzyć, skąd dobiega sygnał. Beznadziejne łamane przez bezsensowne, łamane przez naiwne – ale nic innego mi nie pozostało. Pomyślałem, że nawet na koniec, kiedy już zabrakło jej sił i padła jak zajeżdżony koń, nadal trzyma mnie za uszy przy życiu. Perfidna, podła babska sztuczka. „Chcesz się zabić? Proszę, strzelaj sobie w łeb. Pozbaw mnie ostatniej szansy”.
Milion gwiazd przyglądało nam się obojętnie z góry. I pewnie z setka satelitów szpiegowskich. Byliśmy w samym środku globalnej wsi i umieraliśmy, bo nikt o nas nie wiedział.
Mdlałem. Budziłem się. Mówiłem. Starałem się żyć. Dla niej.
*
Była jak ta z poprzedniej nocy: wielka, hałaśliwa i z lampkami nad szoferką. Pojawiła się po przeciwnej stronie Gniewka i to on wziął na siebie blask reflektorów. Nie oślepiły mnie, choć powinny. Jechała wprost na nas. Chyba. Nie umiałem już dokonywać tak skomplikowanych ocen. Cud, że udało mi się przewrócić na brzuch i oprzeć lufę beryla o ośli bok.
Jeszcze kawałek, a oparłbym o szyję i może nawet zobaczył coś więcej niż dach ciężarówki. Ale niewiele straciłem. I tak od razu przed oczami pokazały mi się czarniejsze od ogadeńskiej nocy plamy i przestałem cokolwiek widzieć. Nadajnik, pozostawiony samopas, zjechał pod brzuch i wpakował mi się, chyba jakimś pokrętłem, w sam środek rany. Tak to przynajmniej poczułem. Rąbnęło mnie tak, że dopiero przy trzecim czy czwartym szarpnięciu za rękę zdałem sobie sprawę, że strzelam.
Szósty albo siódmy nabój wyrwał mi karabin z ręki. Nie wiem, po jakim czasie. Chyba nie biłem rekordów szybkostrzelności. Albo głuchłem: silnik ciężarówki słychać było teraz jakby z dużo większej odległości, a i kierunek nie bardzo się zgadzał. Uciekli. Albo było ich więcej. Albo miałem omamy i w ogóle nie było żadnej ciężarówki.
Próbowałem wyjrzeć zza osła. Nie wyszło. Zaczepiłem magazynek o szyję Gniewka jak hak, zacząłem się podciągać. Palec trafił na spust, huknęło po raz kolejny, ręka ześliznęła się z uchwytu i beryl, diabli wiedzą jak, znikł mi z oczu.
Chyba straciłem przytomność.
Ocknąłem się i w przebłysku geniuszu zrozumiałem, że karabin upadł na drugą stronę. Za osła. Tam, gdzie znów było pełno światła. Bo przedtem, przez długą chwilę, nie było. A teraz tak.
Warkot. Okropny. Znajomy. Skąd znałem ten dźwięk?
Wiele dźwięków. Cała armia się tam zebrała. Tysiąc ciężarówek.
I czołgi. Już wiedziałem. To Drabowicz tak hałasował. Ale Drabowicz nie zrobiłby nam tego, co tamci zrobią. Nie rozjechałby na miazgę.
Nie myślałem. Gdybym potrafił myśleć, czołgałbym się do karabinu. Karabin nie zatrzyma czołgu, za to może wybawić od bólu i zgrozy kogoś, kogo kochasz. Nie powinienem okrywać sobą Gabrieli, a to chyba próbowałem zrobić. Byłem słaby i zanim mi się udało, zdążyłem to zrozumieć. Tyle że było już za późno na wracanie po beryla i strzelanie jej w głowę. Tamci okazali się szybsi.
– …podrywają ten śmigłowiec! – krzyczał jakiś męski głos. – To nasi!
– No, nie wiem. – Drugi z mężczyzn mówił ciszej, ale to ten brał mnie pod pachy, więc zrozumiałem, choć któreś ze stalowych bydląt sunęło w naszym kierunku, aż ziemia dygotała. – Po mojemu to doktorek zdradził na całego.
Nie widziałem go dobrze. Nie szkodzi: i tak był halucynacją. Ludziom nie zwisają z głowy takie długie królicze uszy.
– Zaraz tam zdrada… Jakby ci kto przeszkadzał w mokrej randce, i to z taką laską, też byś walił, z czego wlezie. – Coś zachlupotało mi przed twarzą. – Ciesz się, że to romantycy i wybrali plener, nie namiot. Poszedłbyś oddawać wiedźmina i już nie wrócił.
Syk. Coś podłużnego przechyliło się ku moim ustom. Nie próbowałem ich otwierać. Omamy lepiej ignorować. Zwłaszcza te dobre. Rozczarowanie za bardzo boli. Może nawet zabić.
Nagłe szarpnięcie chłodu. Na brodzie, szyi. I zapach. Niewiarygodny.
– Pięknie. Lej tak dalej. Nie uczyli cię, głąbie, że na rany idzie spirytus?
– Ale na ożywianie Żywiec. – Wsunął mi udo pod potylicę, zaczął lekko klepać po policzku. – Hej. Sąsiedzie. Rozumiesz mnie?
Nie patrzyłem na niego. Patrzyłem w bok, na Gabrielę. Czarny kontur, nierozpoznawalny na tle płonących z tyłu reflektorów, pochylał się nad nią, ostrożnie unosił głowę, podsuwał pod usta jakieś naczynie.
– To my. – Czołg stanął nagle i wyłączył silnik, a ja poniewczasie doszukałem się zarysów hełmofonu w króliczych uszach. – Nie poznajesz?
– Właśnie w tym sęk, że poznał. – Koziej wylał trochę wody na dłoń, zaczął zwilżać twarz dziewczyny. – Obiecał, że nas załatwi? Obiecał. No i przyczaił się przy drodze. Honorowy gość. Było nie mówić, że jedziemy kresów bronić. A tak to za szybę ci armia policzy.
– A kto pierwszy Lodówkę zagadnął? – W głosie Koliszewskiego pobrzmiewało to samo roztargnienie. Mówił jedno, a myślał o czym innym: aż za dobrze czułem, jak ostrożnie jego palce rozpinają mi bluzę i obmacują opatrunek. – Kurwa, w sam środek brzucha… Ona też…?
– Chyba nie. – Cień znad Gabrieli uniósł się, niemal podskoczył na kolanach. – Pogońcie ten pierdolony śmigłowiec! I ruchy, panowie! Zjeżdżać z naczep! Reszta też gdzieś tutaj…! – urwał, opadł na pięty, włączył latarkę. – Daj mu wreszcie pić, kretynie.
– Nie… uważaliście. – Odrobina piwa trafiła jednak do moich ust, przywróciła zdolność poruszania językiem.
– Co? – Koliszewski pochylił się, pakując mi w oko jakiś zwisający kawałek hełmofonu. – Słyszysz mnie?
– Na… szkoleniu. Przy ranie… brzucha… nie poić.
Bolało, czułem się, jakby stojący kilkanaście kroków od nas T-72 nie wyhamował w porę i jednak po mnie przejechał, język dalej miałem jak papier ścierny – ale prawie udało mi się uśmiechnąć. Koziej źle celował, trafił w tchawicę i Gabriela, jeszcze nie bardzo przytomna, zaczęła wykasływać wodę. Żyła. A Gniewko…
Gniewko wstał. Tak po prostu. Chwiał się na nogach, zarzucało nim jak pijanym matrosem, ale nie upadł i od razu ruszył ku najbliższej cysternie. Jakby wiedział, że jej kierowca jest jedynym wolnym w tej chwili żołnierzem, ma pod ręką kanister z wodą i hełm, który zgodzi się użyć w charakterze poidła.
– Gdzie Filipiak? – Z tyłu kolumny zaryczał pierwszy silnik czołgowy i Koliszewski podniósł głos. – Rozumiesz, co mówię?
– Kasali. Wszyscy… jeśli żyją. To znaczy… dobę temu.
Doba. Sam w to nie potrafiłem uwierzyć.
– A wy? Co tu robicie?
Gabriela kaszlała i siadała. Właściwie nie tyle ona, co Koziej ją sadzał, ale światło latarki odbijało się już od jej otwartych oczu.
– Mokra… randka.
– Zaraz będzie śmigłowiec. Wytrzymaj, chłopie, dobrze? Wytrzymasz?
– No pewnie – warknął Koziej. – Z nami wytrzymał, ledwie przez dwie brezentowe ściany, to co mu tam… Jak jej na imię? Jacek?
Читать дальше