– Tak – przełożyła Gabriela. – Coś takiego.
– Zapytaj, jak wyglądał ten śmigłowiec. – Uniosła brwi, więc sprecyzowałem: – Czy był podobny do… no, wielbłądów.
Wystarczyło im w sumie kilka słów.
– Był taki sam jak ten większy.
Miałem nadzieję, że tego nie powie. Ale nie zaskoczyła mnie.
– A ludzie? Potrafi ich opisać?
– Pytałam – mruknęła. – Nie bardzo. Wygonili ją do kuchni, chyba miała nie patrzeć. Kobieta miała bardzo jasne włosy związane nad karkiem i była w takim samym jak pilot kombinezonie.
– Rozpozna ich?
– Ją widziała tylko z tyłu. On był w kasku. Oboje tylko jej mignęli. Wątpię. Jak tu przyjechałam, wszyscy czarni wydawali mi się jednakowi. Ubierz się odpowiednio, a wskaże ciebie.
Racja. Stary problem miliarda jednakowych Chińczyków.
– Kiedy to było?
– Jakiś rok temu. Na samym początku.
Podjąłem decyzję.
– Zamaskuj samochód. I czekaj na nas.
– Czekaj na nas? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Chcesz…
– Sama – postawiłem kropkę nad „i”. – Nanouk pójdzie ze mną.
Przyglądała mi się badawczo. Nic nie mówiła. Wieszałem na sobie automat i amunicję do niego w tempie artylerzysty, któremu przyszło dźwigać moździerz. Nie musiała nic mówić. Była cwana, miała rentgen w mózgu i wiedziała, jak mnie załatwić bez jednego słowa.
Psiakrew. Właściwie to dobrze, że nie dała sobie zdjąć tej bluzy. Chwilami miałem wrażenie, że przerasta mnie o głowę.
– Ktoś strzelał, chyba do ciebie – wymruczałem w końcu, uciekając ze spojrzeniem. – Nie chcę ryzykować.
– Aha. – Pomilczała jeszcze chwilę. – A ona?
– Widziała ich. Może żadnego nie rozpozna, ale chcę zobaczyć ich miny, kiedy ją przedstawię.
– To żaden dowód.
– Nie jestem sędzią. Chcę się upewnić, czy to ona.
– Jola? – Zmarszczyła brwi.
– Blondynka, długie włosy, lata śmigłowcami, była tu wtedy – wyliczyłem. – Morawski też był. Na początku latały tu cztery polskie załogi. Ośmiu pilotów. Dwaj się utopili, jednego zastrzelili partyzanci. Potem przyszli nowi. Więc jeśli to Polak przywiózł wtedy do bazy blondynkę, mamy jedną szansę na pięć.
– Nie mówiła, że to Polak. – Nie było jej do śmiechu, ale zdołała unieść kąciki ust. – Nie sypał kurwami.
– Fakt. Słuchaj, pójdziemy już. Powiedz jej, o co chodzi.
Skinęła głową, ale nawet nie popatrzyła na Nanouk. Wpatrywała się we mnie. Nie umiałem odczytać wyrazu jej twarzy.
– Nie dokończyłam. Tego ranka, gdy wylatywaliśmy z Abeby… Ten drugi śmigłowiec, bojowy, wrócił szczęśliwie. Ale potem coś się stało.
– Co?
– Poszła się załatwić. Kiedy wracała, zaczęła się strzelanina. Biali piloci zabili wszystkich Arabów. Potem jej szukali. Nie znaleźli. Rozwalili cały obóz i odlecieli. Ale nie swoim śmigłowcem. Wzięli ten bojowy. Swój spalili. – Przyglądałem się jej z niedowierzaniem. – Z bazy nic nie zostało. Wielki pożar i ani kropli wody. Przeżyła, bo miała ten zapas na czarną godzinę. Pewnie uznali, że nie przeżyje.
– Piloci? Jest pewna, że to…?
– Absolutnie. Biegali potem po okolicznych wzgórzach i strzelali z karabinów w obóz. Zwłoki oblali benzyną i podpalili. Ale przedtem obcięli parę penisów i parę głów. – Uśmiechnęła się krzywo. – Więc lepiej nie pokazuj jej tego w raportówce. Uzna cię za ich kumpla.
– Zęby – mruknąłem. – Jak dobrze spalić ciało, to i odciski palców, i chyba DNA… A zęby zostają. Zaglądasz w kartę stomatologiczną…
– Trzeba wiedzieć, w czyją – mruknęła.
– No właśnie. To się kupy nie trzyma. Gdyby po prostu zwiali… Ale polują na nas, robią, co do nich należy. Normalny szef nagrodziłby ich solidną premią. A wygląda na to, że to jego się boją. Nie urządzaliby takiej szopki z myślą o obcych. Po co? Nikt ich nie widział, nie znał. Świadkowie nie żyją. Tylko ich mocodawcy mogli sprawdzić, czyich zwłok brakuje. Dla reszty świata sprawa jest zamknięta. Etiopscy komandosi w końcu ich dopadli. Albo konkurencyjny klan. Albo Amerykanie. Możliwości jest od cholery, nikt by sobie nie łamał głowy.
Wymienialiśmy przez chwilę jednakowo bezradne spojrzenia. W tym właśnie problem: elementów tej zwariowanej układanki było zbyt wiele, dało się z nich skomponować co najmniej kilka logicznych hipotez, a my, bogatsi o nowe informacje, nie czuliśmy się ani trochę mądrzejsi. Może dlatego to powiedziała: bo poczuła się mała, bezsilna.
– No to idźcie. A gdyby co… Nie, nieważne. – Odwróciła się, udając, że szuka czegoś na samochodowej podłodze. – Zapytaj Olszana, może im została jakaś gumka. Naprawdę chciałabym to z tobą zrobić.
*
– Czysto – zameldował Grochulski. – Możecie skakać.
Rozejrzałem się po raz ostatni. Jedynym śladem ludzkiej obecności na tych paru kilometrach kwadratowych otaczającej nas przestrzeni był rozmazany siatką maskującą kopczyk czołgowej wieży. Udało mi się go rozpoznać dzięki lornetce i prętowi anteny: wóz stał zbyt nisko, by z poziomu równiny dało się dostrzec choć kawałek lufy.
– Dobra. Idziemy.
Wyciągnąłem rękę, dotknąłem łokcia leżącej obok dziewczyny. Znów była wystraszona. I miała rację.
Przebiegliśmy pięćdziesiąt metrów. Padłem, pociągając ją za sobą. Poleżeliśmy chwilę i zaliczyliśmy następną pięćdziesięciometrówkę. Trochę za dużo tego było, ale nie miałem już siły. No i byliśmy blisko.
Wystarczająco blisko, by jeden strzał załatwił sprawę.
Była młodsza, szybsza ode mnie i nie nosiła kamizelki. Prostowała już kolana, gdy ja dopiero odrywałem ręce od ziemi. Miała z metr przewagi i dlatego od razu wiedziałem, że to koniec.
Pocisk przebił się przez klatkę piersiową i poleciał dalej, wyrywając w plecach dziurę wielkości jabłka. Padła zupełnie bezwładnie, bez jednego jęku. Runąłem obok niej i z niedowierzaniem patrzyłem na wielką ranę, z której prawie nie wypływała krew.
– Co jest?! – Krzyk Grochulskiego w podwieszonym do kamizelki nadajniku. – Skąd strzelał?!
– Nie u mnie. – Tego głosu nie rozpoznałem.
– Nie wiem, ale to jakby z boku – dołączył do radiowego chóru Bodnar. I dodał cicho, wyraźnie zbity z tropu. – Od nas?
Leżałem, zaciskając w dłoni nadgarstek Nanouk. Nie szukałem pulsu. Raczej usprawiedliwienia. Puściłem mimo uszu większą część prowadzonej na falach eteru chaotycznej wymiany informacji.
– Szczebielewicz! – Ciołkosz powtórzył to trzeci raz, nim oprzytomniałem, wdusiłem przycisk i wymruczałem anemiczne „Tak.” – Wysyłam wóz. Niech pan leży i czeka.
Leżałem i czekałem. Mogłem wstać i przejść pieszo te dwieście ostatnich metrów, ale to by było tak, jakbym ją jeszcze kopnął na pożegnanie. Szła za mną posłusznie jak psiak, uśmiechała się, gdy zahaczałem o nią wzrokiem, próbowała się nie bać. A teraz nie żyła.
Kiedy BRDM zatrzymał się między nami a północnym horyzontem, przewiesiłem automat przez plecy i wziąłem ją na ręce. Głupota. Musiałem wstać. Uchylający drzwi Grochulski aż się skrzywił. Trzeba było chwytać za kołnierz czy rękę i wlec po ziemi.
– Jezu, co pan… Żyje? – Chyba w to wierzył, bo kiedy podawałem mu stopy dziewczyny, wolną rękę podsunął pod jej biodra, próbował asekurować, chronić przed twardością pancernego wnętrza. – Zaraz… to nie… Kto to jest? Nie byłem w stanie ani odpowiedzieć, ani nawet zamknąć włazu. Bubula zwolnił sprzęgło, wóz ruszył rakiem, wystawiając na potencjalny ostrzał lepiej opancerzony przód. Widziałem ulgę, rozlewającą się po twarzy rudzielca. Im więcej jej było, tym podlej się czułem.
Читать дальше