– We czterech.
Ruszyła dookoła bewupa, uważnie patrząc pod nogi.
Wcisnąłem się do środka, pootwierałem wszystkie włazy. Oględziny nie zajęły wiele czasu, ale też nie tyle szukałem, co sprawdzałem. Człowiekowi z gotową hipotezą wszystko idzie szybciej.
– Nie rozumiem – poskarżyła się. – Ani śladu. A przecież strzelali do nich, musiał biegiem… – Patrzyła przez chwilę, jak wywlekam Andrusiaka i rozpinam jego kamizelkę. Zaniepokoił ją dopiero widok rozkładanego scyzoryka. – Co robisz?
– Nie patrz.
Patrzyła. Nie do końca, ale dostatecznie długo, by nie powtarzać pytania. Kiedy dźwignąłem się znad rozciętego brzucha, wyglądała niewiele lepiej od jego właściciela.
Uniosłem zakrwawiony palec i zakołysałem drucianym kółkiem.
– Naprawdę zżarł zawleczkę. Tyle że nie przypadkiem. Trochę za późno na to wpadł. Nikt akurat nie strzelał i nie mógł się elegancko pozbyć reszty granatu. Stąd ten gwóźdź. Wpakował w otwór pierwsze, co znalazł. – Przyglądała mi się oszołomiona. – Gnojek.
– Symulował?
– Głupi gnojek – uściśliłem. – Widzisz? Rozgiął z powrotem końcówki. Zwymiotuj czymś takim albo wyjmij z nocnika, a każdy biegły przyzna, że ostry koniec drutu mógł się zaczepić o ściankę żołądka i spowodować ból. Nie wiem tylko, jak by się tłumaczyli z…
– Biegły?
– To prawie dezercja. Poważna sprawa, więc się zabezpieczył. Ale przedobrzył. Bolało naprawdę, nie zwietrzył w porę zagrożenia i Filipiak zostawił go z Hanusikiem w charakterze niepracującej czujki.
Dopiero teraz zerknęła na jego twarz. Miałem ochotę zdjąć pas i zdzielić ją w tyłek. Za litość w spojrzeniu, za szczery ból w głosie. Powinna opluwać trupa, kopnąć parę razy. Omal jej nie zabił. Zasłużył, ona miała święte prawo, a mnie byłoby trochę lżej.
– To moja wina – powiedziała cicho. – Dwudziestu pięciu zabitych. A teraz jeszcze… Gdyby ich nie dopadł śmigłowiec, poszliby siedzieć.
Co z tego, że tak właśnie wyglądała prawda? Ilu ludzi potrafi przepchnąć prawdę przez gardło, gdy robi się niewygodna? Ona potrafiła. Bolało, kiedy traciłem śliczną, mądrą, odważną dziewczynę. Widocznie za mało, więc teraz, gdy już dostałem kosza, dobiła mnie jeszcze pokazem wielkoduszności. Dłubała palcem w świeżej ranie, powtarzając: „Drugiej takiej nie znajdziesz”.
– Nie przez ciebie – rzuciłem sucho. Nie zareagowała. Miała zrezygnowany wyraz twarzy człowieka, który wie swoje. – W każdym razie nie wszyscy. A już na pewno nie Hanusik.
Posłała mi pytające spojrzenie. Podszedłem do drzwi, zanurkowałem pod przełożonym przez otwór karabinem, wyciągnąłem spod ławki drugi, identyczny, i glauberyta. Oba ze złożonymi kolbami. Wyjąłem magazynek z gniazda automatu, pokazałem Gabrieli.
– Niepełny. – To akurat zrozumiała od razu. – I co z tego?
– To Andrusiaka.
– No i?
– Założę się, że przed bitwą załadował do pełna. Czyli strzelał już po tym, jak go zmieniłaś. Pytanie: kiedy. Bo przy nas nie.
– Zostawiliście ich – przypomniała. Coś jej już świtało, ale Andrusiak leżał u naszych stóp z poszarpanymi płucami i dziurą w żołądku, więc wzięła na siebie rolę adwokata. – Mogli kogoś spotkać.
– Gołą laskę, którą chcieli wziąć żywcem? – Nie mogłem sobie odmówić drobnego odwetu. – Daj spokój. Mieli armatę i karabin maszynowy. Tu wszystko widać z daleka. Nie ma do kogo strzelać z peemu, bo nim podjedziesz dostatecznie blisko, facet jest dokładnie rozstrzelany z pozostałej broni. Po co ryzykować.
– Czyli co? – Buntowała się, co znaczyło, że już rozumie.
– Hanusik. To do niego… – obróciłem magazynek w dłoni. – Filipiak go zostawił, bo wiedział, że nie da plamy. Śmigłowiec ich przegapił. Ale byli za blisko. Właściwie to nawet nie dezercja. Mieli wręcz obowiązek poszukać kryjówki. Tyle że Hanusik by zameldował.
– Zabił go? – zapytała cicho.
– Pewnie nie z premedytacją. Pogróżki, szarpanina… Hanusik mógł źle ocenić sytuację, próbować go rozbroić. Czort wie, jak było. Wiem, że potem pozostali dwaj jechali bez broni. To tak, jakby okręt tonął, a marynarze zamykali kapoki w magazynie. Bez sensu.
Milczała przez chwilę. Podszedłem do samochodu, wziąłem lornetkę. Na południu było trochę wzniesień i zarośli. Ale daleko.
– Umiesz tym jeździć?
Stała z dłonią opartą o błotnik bewupa. Odłożyłem lornetkę.
– Pewnie bym pojechał. Ale podobno ciężko go uruchomić. No i mocniej kurzy. – Wsiadłem do honkera, skinąłem głową, pokazując jej prawy fotel. – Jak nas wypatrzą ze śmigłowca, pancerz nic nie pomoże.
– Zostawimy ich tak?
– Możemy zakopać – wzruszyłem ramionami. – Wypocisz resztki wody i to ciebie rozdziobią sępy.
Ruszyła w stronę samochodu. Nie walczyła o przetrwanie, przez chwilę nie bała się, a tylko była smutna, i od razu dało się zauważyć, jak bardzo jest wyczerpana.
– Przepraszam – wymruczała, siadając obok.
– Po prostu nie mamy czasu – powiedziałem łagodniej.
– Ja nie o tym… Powinnam pomyśleć o wodzie. Podeszłam pod sam płot, rozmawialiśmy… I zwyczajnie zapomniałam.
Psiakrew. Ja też. O różnych rzeczach myślałem i wtedy, czekając na nią, i potem, gdy wróciła – ale jakoś nie o tym, co najważniejsze.
– Kto mógł przewidzieć, że wpakujemy się na tę cholerną kolumnę.
– Kazał mi odejść. – Nie byłem pewien, czy mnie usłyszała. – Ale wyszedł, rozmawiał. Mogli go zastrzelić. Na pewno przyniósłby trochę wody. Wystarczyło poprosić. Przepraszam, Jacek. Strasznie cię…
– Pieprzyć wodę – przerwałem jej ze złością. – Jedziemy.
Ruszyłem wzdłuż śladu gąsienic. Nie za szybko. Przy pierwszym płytkim leju zwolniłem do tempa piechura.
– Czego szukasz?
Nie odpowiedziałem. Wtedy. Przy żadnej z trzech następnych okopconych dziur w ziemi nie odezwała się już słowem, więc skręcając na północ, nagrodziłem ją za tę wstrzemięźliwość.
– Chciałem coś sprawdzić. – Poczekałem chwilę, ale jej kobiecość wyschła na wiór, standardowe: „Co?” nie padło i musiałem dokończyć z własnej inicjatywy. – Użyli niekierowanych rakiet. Dziwna metoda.
– Mówiłam ci – mruknęła. – Zgubili te kierowane.
– Tak, pamiętam. Ale nie w tym rzecz. BWP to nie czołg. Atakowali go z tyłu. Działko poradziłoby sobie z pancerzem. Nie było sensu używać rakiet. Drogie, mniej celne i trzeba strzelać z bliska. Niby zza pancerza, ale oszklenie czy czujniki mógł im Andrusiak pokiereszować. Żaden pilot nie robi takich numerów, jeśli nie musi.
– No to widocznie musieli. Tę ciężarówkę w garbarni też rozwalili rakietą. Chyba taką samą.
Jechaliśmy trzydziestką na północny wschód. Wolno, ale wolałem nie kurzyć i nie nadwerężać gęsto połatanych dętek.
– Wiesz, jak wygląda Mi-24?
– Mają je i tu, i w Polsce. Ten akurat poznam. Czemu pytasz?
– Szkoda – westchnąłem. – On jeden ma wukaem, nie działko. Na transporter starcza, ale bewupa mógłby faktycznie atakować rakietami.
– Może coś się zepsuło.
Czułem, że nie ma ochoty rozmawiać. Gdyby to była szosa, pewnie wysiadłaby, złapała okazję i pojechała w przeciwną stronę. Wdeptała mnie w ziemię swoim: „Nie”, ale i jej nie było z tym wesoło.
No nic. Już niedaleko. Widziałem wianek skał wokół Bukłaka.
Zwolniłem i skręciłem ku gromadce innych skał, ocienionych baobabem i parą akacji. Rosło tu też trochę krzaków i ktoś patrzący z daleka miał prawo przegapić starannie zamaskowany samochód. Wjechałem w najlepiej osłonięte miejsce i wyłączyłem silnik.
Читать дальше