Nie rzucił granatem – wyrzucił go na zewnątrz. Tylko dlatego zdążyłem rozprostować palce, wypuścić pistolet i trochę bramkarskim chwytem na brzuch pochwycić nadlatujący przedmiot.
Odrzuciłem stalowe jajo też oburącz, sprzed piersi. Jeszcze bardziej odruchowo, nie mierząc w nic konkretnego. Granat miał po prostu wybuchnąć jak najdalej ode mnie i kiedy padałem na kolana, to raczej z myślą o pistolecie niż odłamkach.
Płomień dotarł do spłonki jeszcze po tej stronie pancerza. Właściwie trudno powiedzieć, że coś wybuchło wewnątrz samochodu. Tyle że owo wnętrze zaczynało się parę centymetrów dalej i spora wiązka odłamków, nie napotykając po drodze blach, wdarła się w głąb kadłuba przez otwarty właz boczny.
Dostałem dwoma sporymi kawałkami stali po kamizelce, jakiś mniejszy, zbyt lekki, by na taką odległość ponieść zabójczą energię, rozciął skórę na głowie i bezsilnie odbił się od czaszki. Kierowca, któremu granat wybuchł praktycznie na piersi, zmienił się w krwawy befsztyk. Ten w środku zawył i od razu umilkł, a AML zaczął się palić.
Dałem spokój pistoletowi. Zerwałem się i pobiegłem. Ognia było za dużo: któryś z odłamków musiał rozpruć prochowy ładunek miotający i zamiast do pożaru, doszło do niezbyt silnego wybuchu. Na zewnątrz wyleciało tylko parę drobnych przedmiotów, znajdujących się akurat między epicentrum a otwartymi włazami – plus zwłoki kierowcy – ale płomień rozprzestrzenił się błyskawicznie po całym pojeździe i lada moment mogły zacząć wybuchać nie ładunki miotające, a same pociski.
Zacząć i od razu skończyć: w ułamku sekundy byłoby po półtonowym zapasie amunicji, po zespawanym z cienkich blach samochodzie i – ma się rozumieć – po nas.
Musiałem zwiewać jak najprędzej i jak najdalej. No i zabrać Gabrielę. Przede wszystkim zabrać Gabrielę. Ten przymus popychał mnie na tyle mocno, że prawie nie zwolniłem, kiedy parawan stojącego na sztorc honkera przestał nas odgradzać i ponownie ją zobaczyłem.
Parę minut temu zderzyłbym się z podobnym widokiem jak z betonową ścianą.
Wyskakiwała właśnie zza przedniej części sanitarki z pepeszą w rękach, długonoga, potykająca się z pośpiechu, wykrzywiona, jak przystało na kogoś uczestniczącego w wyścigu o życie… i naga.
Owszem, zostały jej tenisówki i opaska z bandaża na udzie – ale to odkryłem dopiero później, kiedy złapana za rękę biegła u mego boku, próbując pogodzić oglądanie się za siebie z forsowaniem stoku pagórka i zakrywaniem piersi wolną ręką. Marnie jej szło, zwłaszcza to ostatnie – starała się też nie wybić mi oka zaciskanym w tejże ręce automatem – w bieganiu okazała się jednak dokładnie tak dobra, jak to sugerowały jej nogi, i poza jednym potknięciem zaliczyła sprint bezproblemowo.
Za grzbietem pagórka zwaliłem się na kolana, pociągając ją za sobą.
– Co?! – Wytrzymała z pytaniami aż do tej pory.
– Zaraz rąbnie. – Jeszcze przez chwilę było łatwo, mogłem popatrzeć na zachód, w stronę niewidocznego pobojowiska. Ale potem musiałem pozbierać odwagę i spojrzeć w oczy. Jej oraz prawdzie.
Zacząłem od niej. Klęczała z udem ciasno przyklejonym do uda, skrzyżowane ramiona kryły piersi w miseczkach dłoni. Starałem się nie opuszczać wzroku poniżej jej podbródka, nie byłem jednak wcale pewien, czy dobrze robię. Chyba trochę bardziej krępowała się tego, co było wyżej: wyrazu niepewności, zakłopotania, może nawet lekkiej paniki, bezskutecznie skrywanych pod niewyraźnym uśmiechem.
– No co? – wzruszyła ramionami. – Gołej baby nie widziałeś?
Patrzyłem w jej twarz. Lekko zadarty nos, szerokie usta, oczy jak najciemniejsza czekolada, chaos splątanych włosów. Nie tak ją sobie wyobrażałem. Miała być zupełnie inna. Ale trafiła się taka.
Uniosłem rękę. Cofnęła się. Odrobinę, lecz jednak. Odpiąłem suwak, zrzuciłem cięższą o dwa odłamki kamizelkę. Gabriela próbowała poszerzyć uśmiech, dorzucić do niego odrobinę kpiny, jednak niewiele z tego wyszło. Jej twarz pozostała stosownym dodatkiem do reszty ciała, zesztywniałego z nerwów, skrępowanego własną nagością.
– Wariatka – powiedziałem cicho. Potem zacząłem odpinać bluzę.
– Nic lepszego nie przyszło mi do głowy. No i zadziałało. – Patrzyła, jak uwalniam z dziurek kolejne guziki. – Widzieli, że nie chowam broni. To… dlatego.
– Kłamczucha. – Skończyłem z guzikami, odpiąłem pas. Uśmiechałem się. Nie było mi do śmiechu, głęboko w środku rozrastał się kolejny strach, ale ten był przynajmniej nowy. Starego właśnie się pozbyłem.
– Naprawdę – zapewniła z żarliwością, która znów na chwilę upodobniła ją do małej dziewczynki. Chyba sama usłyszała, jak to zabrzmiało, bo przez chwilę jej uśmiech żywił się autentycznym rozbawieniem. – No co, przecież nie mówię, że tylko dlatego… Co robisz?
W końcu dojrzała do zapytania wprost. Cóż, ostatnia chwila. Dalej były już spodnie, a tylko blondynka z dowcipów mogłaby siedzieć nago obok normalnego mężczyzny i pytać, po cóż rozpina spodnie.
Zsunąłem bluzę z ramion i ani szybko, ani wolno nałożyłem na jej połyskujące w słońcu ramiona. Była tak szczuplutka i tak skromna – czytaj: ciasno owinięta rękoma – że bez problemu udało mi się zakryć wszystko. Dopiero przy okazji tego manewru zahaczyłem wzrokiem o dół jej brzucha. Byłem rycerski, lecz przecież nikt mi niczego na żadnym turnieju nie odrąbał.
– Dlaczego cię nie obchodzi? – zapytałem, niewiele sobie robiąc z faktu, że wpatrywała się we mnie do bólu oczu i nie przegapiła mego spojrzenia.
– Proszę? – zdziwiona, uniosła brwi. Gęste, ciut chłopięce. Nie lubię kobiet z wyskubanymi; przynajmniej tu mi się trafiło.
– Zanim ten czołg… Powiedziałaś, że ci zwisa, czy to ja morduję.
Nie tak to sformułowała, ale dziewczyna moich marzeń nie powinna być upierdliwa i czepiać się szczegółów.
– Chciałam cię ostrzec przed Zarębą. – Opuściła głowę, umknęła wzrokiem ku swym kolanom. – O tym rozmawialiśmy.
Ślicznie wyglądała w mojej bluzie narzuconej na nagie ciało. I tak ładnie kłamała – żebym od razu wiedział, że to tylko niewinny unik. Następne cechy Tej Jedynej. Ale nie ułatwiała mi zadania.
– Powiedziałaś, że mnie lubisz – zacząłem ostrożnie. Nie unosząc twarzy, poruszyła leciutko ramionami. – A teraz… po tym, jak mi przykopałaś… – zdobyłem się na blady uśmiech, choć ani trochę nie było mi do śmiechu. – To było na serio?
Przeszło. Przeszło przez gardło. Odważyłem się. Nie podniosła głowy. Siedziała z pochylonym karkiem, podobna do zrezygnowanej ofiary azjatyckiego kata.
– Myślałam, że to koniec – powiedziała cicho. Za wzgórzem pękł z trzaskiem pierwszy karabinowy nabój, któremu zaszkodziło przypiekanie w piecu marki Panhard, ale nawet nie drgnęła. – W takiej chwili… Sam widziałeś, jak zgłupiałam.
– To prawda?
Uniosła w końcu twarz. Miała smutne oczy.
– Nie wiem. Nigdy wcześniej tak… Ale nie wiem.
– Czego nie wiesz? – Rozumieliśmy się, chciałem jednak, by nazwała rzeczy po imieniu. Jeśli kiedyś wygram w totolotka, też co pięć minut będę wyciągał kupon i sprawdzał, czy aby nie pomyliłem liczb.
– Może po prostu chcę się z tobą przespać. – Znów na chwilę uciekła ze spojrzeniem. – Biały, i Polak, i miły, i jeszcze lekarz… Po czym to się poznaje, Jacek? Znasz definicję? To, że dla kogoś ryzykujesz życiem? Tak wyszło, że tu wszyscy… Gdyby tu był… nie wiem… Bielski nawet… Też bym pewnie odstawiła taki numer. – Wysunęła dłoń spod bluzy, nerwowo przygryzła ni to paznokieć, ni skórkę obok. – Nie wiem. Wszędzie piszą i mówią, że jak naprawdę, to się od razu czuje. Więc to chyba nie… Może po prostu mi się podobasz, tak trochę bardziej… no i dawno z nikim…
Читать дальше