„Kocham cię”?
Wóz zwalniał, hamował z fantazją, ryjąc ziemię masywnymi oponami i podrywając kolejne obłoki kurzu. Na lewe oko nic nie widziałem, prawe niemal w całości przesłaniała powieka, w dodatku starałem się celować nosem w niebo, jak uczciwy, stuprocentowo martwy trup, który nie ma powodu spoglądać szklanym wzrokiem akurat w stronę swych zabójców. Ale szczegóły nie były ważne. Do ustalenia tego, co istotne, wystarczył przybliżony widok rozmytej łzami sylwetki i książkowa wiedza.
„Dopiero jak wylezą”.
Nagle znów stała się chudą smarkulą z podrapanymi kolanami, przebraną za żołnierza i bawiącą się w wojnę. Rozbrajająco naiwną, zbyt dziecinną jeszcze, by rozumieć, że cuda zdarzają się wprawdzie, ale rzadko i nigdy trzy razy z rzędu. A tylu właśnie potrzebowaliśmy. Załoga panharda AML 90 to kierowca i dwóch ludzi w wieży. Samochód był lekki, półcalówka beerdeema pewnie poradziłaby sobie z jego opancerzeniem nawet w starciu łeb w łeb, ale my nie mieliśmy niczego cięższego od karabinka kaliber 5,56. Nasze szanse w starciu z ukrytymi za blachami ludźmi były zerowe.
Chyba że wyjdą. Wszyscy trzej.
Jak mogło jej przyjść do głowy coś tak głupiego? Najbardziej kretyński plan, z jakim się zetknąłem…
Udawać trupa, poczekać, aż durny szwarccharakter podejdzie, i kopnąć go w krocze? Hollywoodzkiemu scenarzyście uchodzą takie pomysły, ale dorosłej, trzydziestoletniej kobiecie? Ostatni, który w realnym, pozaekranowym świecie dał się nabrać na taki numer, nosił maczugę i jadł mamuty. Szaleństwo. Dlatego to powiedziała. Ktoś, komu odbiło w obliczu nieuchronnej śmierci, ma prawo wyznawać miłość na prawo i lewo.
A tak w ogóle to się przesłyszałem.
Wóz wciąż się toczył. Powoli. Będąc kierowcą, w ten właśnie sposób sprawdzałbym drania, czającego się z granatem: zbliżając się bez pośpiechu i pozwalając, by strach robił swoje.
Nie poruszyłem się. Byli daleko, kilkanaście metrów od honkera. Gdyby okazali się skąpymi asekurantami i próbowali mnie rozjechać, zdążyłbym zareagować. Nie miałem szansy przeżyć, ale z pistoletem w garści wywalczyłbym śmierć trochę mniej bolesną i paskudną od rozjeżdżania na miazgę. Musieliby mnie zastrzelić: żadna załoga nie będzie przyglądać się bezczynnie, jak ktoś pakuje im pociski w celownik i peryskopy.
Leżałem. Krew z rozciętego czoła spływała po lewej stronie nosa, zakręcała nad ustami, łaskotała. Musiałem wyglądać okropnie z twarzą pokrytą rudym błotem. Dopiero teraz zrozumiałem, co znaczył gest Gabrieli. Nie próbowała wydrapywać mi oczu, po prostu rozmazała krew.
Nie wierzyłem, że to pomoże. Nawet kiedy boczne drzwiczki otworzyły się i w polu widzenia pojawił się niewysoki Arab w rozchełstanym kombinezonie, chyba kierowca. Jeden cud nie wystarczy.
Spojrzał w moją stronę. Wieża też obróciła się w moją stronę. Przymknąłem do końca i bez tego niemal zamknięte oko i czekałem na serię. Nie dostrzegłem, czy ten, który wysiadł, ma broń, ale póki za jego plecami, przy sprzężonym z armatą karabinie czuwał choć jeden kolega, nie miało to większego znaczenia. Przynajmniej dla nas.
Bo wciąż byliśmy we dwoje. Wolałem nie wyobrażać sobie, co zrobi dla odwrócenia uwagi Somalijczyków, ale cokolwiek wymyśliła, nie zastrzelili jej jeszcze. Pomyślałem, że pewnie po prostu stoi z zadartymi w górę rękoma i zaraz zacznie wołać coś w rodzaju: „De Sousa kaputt”.
Nie zawołała. Nie słyszałem jej.
Trochę za późno przyszło mi do głowy, że gdyby to ona była kretem, właśnie tak powinna się przesiadać z honkera na panharda. Bez ryzyka, pod osłoną przewróconego wozu. Nie patrząc mi w oczy.
Milczała. To ten w kombinezonie przemówił. Uniosłem powiekę. Za wcześnie, ale nie mogłem się powstrzymać. Coś nie pasowało.
Śmiał się. A właściwie nie tyle śmiał, co cieszył. I dzielił tą radością z kimś, kto stał po prawej stronie panharda, częściowo przesłonięty przodem kadłuba.
To wtedy zacząłem się bać. Nie dlatego, że ten drugi trzymał w ręku kałasznikowa, a kierowca ruszył przed siebie, mówiąc coś, czego nie rozumiałem, i wymownie poklepując się po kroczu, co rozumiałem aż za dobrze. Fala lęku spadła na mnie i przyprawiła niemal o dreszcze, bo po raz pierwszy w miejscu wypełnionym rezygnacją pojawiła się nadzieja.
Dwóch naraz. Powinni poczęstować mnie na wszelki wypadek serią, a zamiast tego wysiadło ich aż dwóch, i żaden nawet nie celował w moim kierunku. Ten z kałasznikowem zresztą nie mierzył także w Gabrielę: nie widziałem jej wprawdzie, ale musiałaby lewitować trzy piętra nad ziemią. Kierowca chyba w ogóle nie miał przy sobie broni.
Miałem wrażenie, jakby ktoś podniósł tę cholerną pancerkę i położył na mych barkach. „Masz, chłopie, dźwigaj, teraz wszystko zależy od ciebie”. Bo zależało. Los zafundował mi dwa cudy równocześnie, może uśmiechał się teraz pod nosem, chowając za plecami kolejny. A może nie. Trzeci członek załogi mógł wysiąść, mógł jedynie wysunąć głowę z włazu wieży, ale mógł też w ogóle się nie pokazać.
Kierowca ruszył w stronę Gabrieli. Nie miałem wiele czasu do namysłu. Na szczęście. Oszalałbym, rozważając wszystkie „za” i „przeciw”, spaliłbym się psychicznie i na koniec spieprzył wszystko dokumentnie. Czasem lepiej nie myśleć.
Chyba faktycznie wyłączyłem na chwilę funkcję myślenia, bo podrywając pistolet, miałem szczery zamiar wpakowania pierwszego pocisku w pierwszy z brzegu cel. Czyli w kierowcę. Błąd.
Uratowała mnie marna koordynacja ruchów. Lewa ręka, prawe oko, w dodatku leżałem na wznak – trzeba się dobrze postarać, by szybko strzelać w takich warunkach. Nie popisałem się i kierowca zdążył zauważyć, na co się zanosi.
Wrzasnął i rzucił się w stronę bocznych drzwi. Zacząłem siadać. Otworzyłem też w końcu drugie oko i odkryłem, że to, co biorę za sterczącą ku niebu pokrywę włazu w stropie wieży, faktycznie jest pokrywą, ale i tłem dla wychylonej z wnętrza głowy.
Ten z kałasznikowem, zasłonięty w krytycznym momencie przez uciekającego kolegę, posłał pierwsze spojrzenie właśnie za nim. Błąd. Ja popełniłem swój, nie pociągając za spust, kiedy bok pokrytego smarami kombinezonu znalazł się na przedłużeniu lufy. Powinienem strzelić. Czas był już i tak stracony, a jedna kula mogła wystarczyć.
Na tego z karabinem nie wystarczyła. Wygarnąłem do niego pięć razy, niewiele wolniej od peemu, i choć nie bardzo wiedziałem, co się dzieje, założyłbym się, że żaden z trzech pierwszych pocisków nie trafił w człowieka. Dostało się blachom, dwukrotnie. Kałasznikow zdążył wypalić, ale końcówka mi wyszła i trafiony w twarz mężczyzna runął na plecy.
Kierowca był już wtedy jedną nogą w bocznych drzwiach. Strzeliłem, zaiskrzyło mu nad głową, strzeliłem ponownie, coś szarpnęło nogawką szerokich spodni, kolano ugięło się pod nim. Zrywając się do biegu, pociągnąłem za spust jeszcze dwa razy. Armata AML plunęła ogniem i żarem, pocisk przemknął tuż obok mej głowy, niemal od razu rozorał zbocze pagórka kilkanaście metrów dalej. Honkerem zakołysało. Kierowca, wyjąc, zwalił się piersią w głąb kadłuba, z przestrzelonej nerki trysnęło krwią aż na klamkę szeroko rozwartych drzwiczek. Zacząłem biec.
Jakiś ruch przy górnym włazie. Strzeliłem. Pudło. Kierowca, na którym postawiłem już krzyżyk, odwrócił się nagle, podniósł coś, czego nie rozpoznałem w półmroku wnętrza wozu.
Wpakowałem mu dwie kule. Chyba. Szarpnęło nim i po wstrząsanym drgawkami udzie potoczyła się gaśnica. Z włazu wieży wysunęła się ręka; próbowałem wycelować, ale skończyło się na kolejnym chaotycznym strzale, ręka znikła, a w moją stronę poleciało coś małego i okrągłego.
Читать дальше