– Wiem, że chce nas zabić – burknęła. – Nic nowego.
– Ta Malutka to coś nowego. Przedtem mogło go ponieść. Wkurwił się; wydarłem mu dwie stówy, straszyłem spaleniem całej forsy, trzymałem pod lufą. Miał święte prawo strzelić.
Ale zdążył ochłonąć. I co? I specjalnie tu na nas czekał. Tracąc czas. – Zrobiłem pauzę. – Kasia, on też nie ma czasu. Do bazy jest dalej niż do mostu, a przecież muszą jeszcze jakoś dyskretnie się tam dostać, sklecić alibi, ukryć pieniądze… Może zresztą dlatego się na nas zaczaił. Bo wiedział, że dojedziemy pierwsi, podniesie się alarm i w bazie będzie już na nich czekał komitet powitalny.
– Nie musi wracać do bazy. Partyzanci wzięli jeńców, potem porzucili… Medali im nie dadzą, ale i pod sąd nie… Chłopcy w bazie wiedzą, że tamci brali zakładników. Mnie, więc czemu i nie innych? Terroryści lubią zakładników.
– Plan B? – uśmiechnąłem się kwaśno. – Problem w tym, że Student woli się trzymać planu A. Może zresztą nie ma wyjścia. Może ten w bazie miał hałasować całą noc, sprawiać wrażenie, że gdzieś poza barakiem broni się paru naszych. I co? Wpada generalicja z workiem medali, szuka tych twardzieli, a tu nikogo. Sami, kurwa, zakładnicy, znalezieni kilkadziesiąt kilometrów dalej i to w sprawnym bewupie.
– Nie wiesz, jaki był plan A.
– Ale wiem, że gdyby nie Szamocki, ten gnojek rąbnąłby mnie już nad kanałem. A Patrycja ciebie.
– No właśnie: Szamocki. Adam, obaj albo uratowali nam życie, albo przynajmniej próbowali. Coś im jesteśmy winni.
– I co proponujesz? – zapytałem spokojnie.
– Jechać na zachód. – Zatoczyła dłonią szeroki krąg. – Ominiemy ich.
*
Odczekałem cały kwadrans. Chciałem mieć pewność. Kaśka nie była w nastroju sprzyjającym wysłuchiwaniu hipotez.
– Zatrzymaj!
Przyszło jej to bez trudu: zygzakujący między wydmami i wdrapujący się na piaszczyste stoki wóz nie porusza się szybko.
– Wyjdź na chwilę.
Zdjąłem hełmofon i też wygramoliłem się z wieży. Stanęliśmy obok siebie na przednim pancerzu. Miejsca było dużo: lufa, jak przy rozstaniu ze Studentem, spoglądała do tyłu i nieco w prawo.
– Założyłeś rakietę – ni to stwierdziła, ni zapytała Kaśka. Śladów podziwu jakoś się w jej głosie nie doszukałem. A powinienem. Przy tej akurat czynności podglądałem operatora wyrzutni raptem jeden raz. No i udało mi się nie wybić zapalnikiem dziury w ściance wieży. Nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę, że przez ostatnie kilkanaście minut rzucało nami jak sztormującym kutrem. Zaczynałem nawet dostrzegać u siebie pierwsze objawy choroby morskiej.
Nie skomentowałem jednak. Nie miałem pewności, czy w razie potrzeby Malutka podporządkuje się mojej woli i w ogóle opuści szynową wyrzutnię. Wskazałem dłonią nie tyle ją, ile wytyczony przez zestaw „lufa-rakieta” kierunek. Potem bez słowa podałem dziewczynie noktowizor.
Przyglądała się przez chwilę ciemnościom na północnym wschodzie. Nie byłem pewien, ale chyba z coraz wyraźniejszym odchyleniem ku północy.
– To… wiatr? – zapytała niepewnie, opuszczając lornetkę. Tak jak poprzednio, bez słowa, ująłem jej dłoń, podniosłem z powrotem na wysokość twarzy i naprowadziłem na kierunek wschodni, z lekkim odchyleniem ku południowi. Albo, mówiąc prościej, na ślady naszych gąsienic.
Potrzebowała paru sekund, ale za to obeszło się bez pytań.
– Kurz – mruknęła. – Cholera. Nie myślałam, że aż tak… Nie jedziemy szybko.
Miała rację i nawet było to widać: w miejscach, przez które BWP przetoczył się wolniej i bez problemu, unosząca się nad ziemią mgiełka pyłu była ledwie widoczna. Ale co jakiś czas gąsienice buksowały na stromych czy usypanych z luźniejszych frakcji podjazdach, względnie wyszarpywały całe łopaty ziemi, staczając się energicznie ze stoku, hamując lub wykonując skręt. I te miejsca już było widać.
– Pech – wzruszyłem ramionami. – Póki wiało, musieliby jechać po naszych śladach.
Względnie w zasięgu wzroku.
Popatrzyła ponuro na ściskaną w dłoni lornetkę.
– Też taką mają?
Skinąłem głową.
– Najnowszy model. Zahacza lekko o podczerwień, więc widać lepiej niż przez celownik.
– Odczekałem chwilę. – Chyba raz mignął mi Student.
– Widziałeś ich? To na pewno…? Może jakiś podmuch?
– Wozu nie. Trzymają się za wydmami. Są niedaleko, a my mamy granatnik. Wolą nie ryzykować. Założę się, że Student siedzi na dachu wieży i naprowadza kierowcę.
Zastanawiała się jakiś czas.
– I co teraz? – Sądząc po tonie, prochu nie wynalazła, ale też nie zdążyła popaść w zwątpienie. – Co się robi w takiej sytuacji? – Musiała znaleźć zdziwienie w moim wzroku, bo dorzuciła lekko wyzywająco: – Żołnierz jesteś.
– Włączasz radio i oddajesz się w ręce władz.
– Cholernie śmieszne. – Nie dała mi czasu na ewentualną poprawkę. – Usłyszeliby nas?
– Bez anteny? Diabli wiedzą. Im dalej na zachód, tym większa szansa. A co: chcesz spróbować? – Zawahała się. – Dobra, pogadamy później. Wsiadaj i zjeżdżajmy stąd. Student zaczyna nas wyprzedzać. A z dwojga złego wolę go mieć z tyłu. Póki jedzie, przynajmniej wiemy, gdzie jest.
Oddała mi noktowizor i zsunęła się na fotel kierowcy. Sprawdziłem, czy RPG trzyma się pewnie w sporządzonym z kawałka siatki uchwycie – trzymał się – po czym usiadłem obok niego, na brzegu włazu. Kabel łączący hełmofon z rozmównicą pozwalał na takie sztuczki. Oczy miałem wyżej, widziałem dalej, no i raczej to ja odpaliłbym w razie czego pierwszy pocisk zdolny zniszczyć pojazd pancerny. Ceną była niewygoda, możliwość wylądowania obok gąsienicy przy bardziej energicznym skręcie oraz wystawianie się na ewentualny ostrzał pociskami mniejszego kalibru. – Adam, musimy z nimi pogadać – usłyszałem w słuchawkach niepewny głos Kaśki. – Spróbuj jeszcze raz. Proszę cię.
– Pogadać? Niech pomyślę, czy jest o czym.
Marnie go słyszałem: znów w użyciu był nadajnik z odczepioną anteną. Chyba doręczny radmor. Gdyby rozmawiał przez hełmofon i podłączoną do niego radiostację pokładową, w tle nie byłoby aż tak silnego akompaniamentu silnika.
Potem zaczął myśleć i zrobiło się cicho. Uniosłem noktowizor, poszukałem śladów kurzu na północy. Bo byli już tam: na północ od nas, dokładnie na trawersie. Gdybym postawił na prostacki wyścig ku rzece, startowalibyśmy z równorzędnych pozycji, bez metra przewagi. I raczej bez szans na zwycięstwo: mieli lepszego kierowcę, a w odwodzie, kawałek z prawej, całkiem przyzwoitą drogę.
Nie dostrzegłem chmury kurzu. Może już teraz sięgnęli po odwód i gnali właśnie na zachód odległym o kilometr czy dwa szlakiem. Wystarczy wyprzedzić ściganego, potem skręcić, ustawić się na jego przewidywanym kursie i poczekać: zwierzyna, oglądająca się i celująca za siebie, czyli praktycznie bezbronna, sama wlezie łowcy na widelec.
Wątpiłem jednak, by Student na to poszedł. Kara-Kum to kawał piaskownicy. Póki jechaliśmy po bezdrożu, trudno było mówić o jakimś racjonalnym, a więc przewidywalnym kursie. Wystarczy, że skręcimy o kilkanaście stopni – i nici nie tylko z zasadzki, ale też z całego polowania. Dopóki nie wiało i piach nie zasypywał śladów, nie sposób było raz na zawsze zgubić niedoszłą ofiarę, obaj jednak wiedzieliśmy, że nie na tym polega przegrana. Musieli nas zabić na odludziu, zanim dotrzemy w zasięg stacji nasłuchowych. Optymalnym sposobem wydawało się trzymanie możliwie blisko i wypatrywanie sposobnej chwili.
Читать дальше