– Możemy pogadać?
– Chwila. – Szamocki zrozumiał od razu, o co pytam, ale na odpowiedź musiałem poczekać. Prowadził w zastępstwie Sławka oznaczonego numerem 0313 bewupa trzeciej drużyny i choć szło mu nieźle, nie był w stanie sprawnie obsługiwać radiostacji. A tego wymagała poufna rozmowa: przechylenia się do tyłu, za składane oparcie siedziska kierowcy, i odcięcia celowniczego od nadajnika. Posadzony w fotelu dowódcy Kleczko mógł go wyręczyć w manipulacjach przy pulpicie łączności, wątpiłem jednak, by potrafił. – No, słucham.
Bewupy były stare, ale sieć nowa, więc mogliśmy gawędzić półgłosem, przekonani, że ryk silników zapewni dyskrecję. A ryczały zdrowo: prędkościomierz rzadko schodził poniżej pięćdziesiątki, co w pofałdowanym, pustynnym terenie wystawiało na ciężką próbę i maszyny, i pasażerów.
– Co jest grane? Co chcemy zrobić?
– Pytasz o plan? – upewnił się. – Jest prościutki. Dojeżdżamy na miejsce najdalej w dwie godziny, ubijamy interes, bierzemy forsę, wracamy. Razem najwyżej pięć godzin, chociaż jak dobrze pójdzie, to tylko trzy. Najdalej po szóstej będziemy w domu. Symulujemy walkę, odbijamy wóz i wzywamy pomoc. Im później, tym lepiej. Łatwiej wytłumaczyć, dlaczego Afgańczycy znikli bez śladu.
– Zacznijmy od miejsca. Wiesz w ogóle, dokąd jedziemy?
Nad całym przedsięwzięciem unosił się niemiły smrodek wielkiej improwizacji i choć brałem poprawkę na fakt, że mi nie ufali, wyraźnie go wyczuwałem. I słusznie.
– To akurat doktorek zaklepał na mur – westchnął.
– Czyli reszty nie?
– Nie znam szczegółów. To on złapał kontakt i negocjował. Chyba bali się zdradzać termin.
– To bez sensu.
– Mieliśmy być gotowi. Wiesz: most, lewa broń, przećwiczone zadania. Wiedzieliśmy, że to w weekend i przy wietrze, żeby zatarło ślady. To znaczy obiecali, że dadzą znać z wyprzedzeniem, ale niewielkim. Chudzyński ich dusił w tej sprawie i w końcu przyznali, że ta nasza amunicja to fragment większego przedsięwzięcia. I sami nie znają daty.
– Większego? – Jeśli chciał do reszty popsuć mi nastrój, właśnie mu się udało. – Co, inwazję planują?
– Raczej wielki przerzut przez granicę. Wiesz: ludzie i narkotyki na północ, rekruci i broń na południe. Trzeba przekupić lokalnego dowódcę kordonu granicznego. Poważna inwestycja.
No i działania osłonowe w głębi kraju. Tu i po afgańskiej stronie. Duże przedsięwzięcie logistyczne, duże wydatki. Nic dziwnego, że woleli nie ryzykować.
– Co innego my – rzuciłem z goryczą.
– Chudzyński zrobił, co mógł. Wytargował punkt wymiany tylko 60 kilometrów od bazy, chociaż żądali dostawy pod granicę. Pojechał tam i sprawdził, czy w razie komplikacji da się ukryć wóz. Podobno się da. Skałki, między nimi szczelina, zadaszona brezentem i piachem. Jeśli coś pójdzie źle, schowają stara.
– A bewupy?
– Też wejdą. Zresztą drugiego i tak nie sprzedam. Czymś przecież musimy wrócić, nie?
Wymontuje się tylko celownik.
– Celownik?
– W Afganistanie wszyscy używają ruskiego sprzętu. Nikt się nie zdziwi, jak ze zdobycznego wozu, który się popsuł, zniknie parę co bardziej chodliwych podzespołów.
– Chcesz im sprzedać celownik? I wracać rozbrojonym bewupem? A jak…? – nie dokończyłem.
– Myślisz, że po co wieziesz te bańki z benzyną? Jeden strzał i płoniemy jak pochodnia.
Pokaże im się to, forsę rzuci w środek… Nie będą strzelać, bo po co? I tak nie odzyskają pieniędzy. A pożar przyciąga uwagę.
– Porąbało cię – powiedziałem z przekonaniem.
– I spokojna głowa – roześmiał się. – Nie rozbrajamy się. Celownika im nie dam.
Zdemontujemy w drodze powrotnej i schowamy gdzieś przed samą metą. Zakopie się, może wrzuci do kanału.
– Chyba się pogubiłem.
– Programator, Adaś. Szwedy są bez nich niewiele więcej warte od klasycznych pocisków. Zapalnik musi wiedzieć, kiedy zainicjować wybuch. Afgańczycy nie muszą kupować od nas celowników: mają własne. Potrzebują tylko programatorów. Ale samych programatorów im nie sprzedam. Podejrzanie by to wyglądało.
Fakt. Jeśli ze składnicy zginie nietypowa amunicja, żandarmi jakoś to przełkną: pociski leżały z brzegu, w nowych, ładnych skrzyniach, więc napastnicy brali je zamiast jakiegoś starego żelastwa. Uzasadniony przypadek. Gdyby jednak równocześnie z bewupów poznikały elektroniczne przystawki, zainstalowane wyłącznie po to, by współpracować z eksperymentalną amunicją, ktoś dociekliwy mógłby zacząć węszyć.
– To twój pomysł, prawda? – Nie kryłem goryczy. – Mogliśmy im sprzedać zwykłe naboje i nie wytykać nosa poza bazę. Położyć most za Szóstką, tylko dla stara, zdemontować raz-dwa…
Nikt by nawet nie wiedział, że zwiali za kanał.
– Za niecałe trzy tony zwykłej amunicji nie dostaniesz miliona dolców.
– To trzeba było sprzedać całe trzy.
– I wpakować cię do pudła? Już zapomniałeś? Kratownice miały wytrzymać na styk, ledwo-ledwo. Żeby nikomu na myśl nie przyszło, że plutonowy Kulanowicz most budował, a nie dach. Zresztą ten star musi przed świtem zameldować się na afgańskiej granicy. Po drugiej stronie kurewsko nieprzejezdnej pustyni. Im mniej wiezie, tym lepiej.
– Te nowe przeciwpancerne nie wymagają programatora – rzuciłem mściwie. – A też ostatni krzyk techniki. Za pół tysiąca daliby milion. Nie trzeba by kombinować z bewupami i mostem.
– Na pepance nie ma dużego zbytu w Afganistanie. Oni chcą tego używać do granatników, nie bewupów. Przeciw piechocie.
– I w opracowywaniu przeciwpancernych inżynier Szamocki miał mniejszy udział, co?
– Odwal się, Adam. Akurat nad pepancami więcej się natyrałem. Chociaż fakt: projekt podpisał taki jeden dupek z lampasami. On by robił za autora nowej wunderwaffe terrorystów.
Ale nie o sławę chodzi. Po prostu z odłamkowych będą strzelać tam, u siebie, w górach. Z pepanca mogliby załatwić któryś z naszych wozów na granicy. Nie idę na to.
– Dobry z ciebie Polak. Przyślą ci medal do pudła.
– Nikt nie pójdzie do pudła. A za bewupa i drugi programator dostaniemy pół bańki ekstra. Starczy i na działkę Fornalskiego, i dla tych ponadplanowych.
Pięćset tysięcy dolarów. Na pięciu, licząc z Lechowskim. Łatwy rachunek. Kurs dolara waha się w granicach czterech złotych. Czyli w zaokrągleniu czterysta tysięcy na głowę. Za nic.
Za zatajenie jednego drobiazgu: że brali ich do niewoli, zmuszali do pracy i straszyli rozwałką nie afgańscy partyzanci, tylko ludzie w polskich mundurach.
Cztery stówy. Za pierwszą można kupić porządne mieszkanie, przynajmniej w Stargardzie. Drugą do banku: z odsetek opłacałbym rachunki za owo mieszkanie, nawet nie mając innego dochodu. Taka kamizelka ratunkowa na ciężkie czasy. Ale przy odrobinie dobrych chęci i dwustu tysiącach rezerw łatwo o pracę: przebijasz konkurentów propozycją tyrania za bezcen, wyrabiasz sobie pozycję, nabierasz praktyki…
Wychodzi na to, że niepotrzebnie ryzykowałem dożywocie. Wystarczyło pójść do kibla w odpowiednim momencie, jak Kleczko. Albo zamówić sobie tańszą, bo zbiorową laskę u Patrycji, jak ci z północno-wschodniego bunkra.
Nie musiałem zabijać człowieka.
Byłem frajerem i nawet teraz, jako prawie półmilioner, nadal frajerem pozostawałem.
Zakończyłem rozmowę ponurym „bez odbioru”, na wszelki wypadek zdjąłem hełmofon, a potem pochyliłem się i zacząłem odpinać ten otulający głowę Kaśki. Drgnęła, zniosło nas z kursu, ale potem siedziała już nieruchomo – o ile można użyć tego słowa w stosunku do kierowcy bewupa, zasuwającego na przełaj przez Kara-Kum – i cierpliwie znosiła moje zabiegi. W którymś momencie przestałem udawać, że chodzi wyłącznie o hełmofon: jej policzki były zbyt miękkie, kości szczęki za delikatne. Przez kilka sekund po prostu cieszyłem się ich dotykiem. Albo raczej myślą, że pozwala mi na to, co najmniej podejrzewając, o co chodzi.
Читать дальше