– Przyleciałaś dzisiaj i tak z marszu do nas?
– Mówiłam: minimum kosztów. Szefowa dała mi szansę, ale forsę już nie bardzo.
– To znaczy, że jesteście nasi, polscy. Z krwi, kości i charakteru. „Jakoś to będzie” wiecznie żywe. Ale szczoteczkę masz? – przeszedłem do konkretów.
– Do zębów? – upewniła się. – Do całowania?
– Kaśka… – zacząłem ostrzegawczym tonem. Zrobiła skruszoną minkę. – Pytam, bo nie wiem, czy szukać ci wody.
– A ty zębów nie myjesz?
– Patrycja nie wymaga, rozdaje miętusy – odciąłem się. I dokończyłem poważniej: – To może potrwać, a ty jak usiądziesz, to mi zaśniesz.
– Byłam harcerką. Nikt mi nie podprowadził proporca.
Przyjąłem jej słowa za dobrą monetę, pokazałem, by weszła, a sam poszedłem szukać wody. Kiedy przekraczałem drogę – a dokładniej: szerokie na pięćdziesiąt metrów, rozjeżdżone kołami klepisko – moją uwagę zwrócił ruch przy bramie. Ktoś szedł od strony budynków ku szlabanowi i właśnie kierunek, nie sam ruch, kazał mi stanąć i popatrzyć. Nie zyskałem wiele: oświetlenie już tam nie sięgało. Uznałem, że to któryś z wartowników.
Zapomniałem o spacerowiczu i wkroczyłem do stołówki. Znalazłem kucharza i nakłoniłem go do oddania mi jednej z chłodzących się butelek. Nie zależało mi na schłodzonej, ale tylko taką miał pod ręką – po wodę gorszą, ciepłą, musiałby iść do magazynu. Wziąłem, co dał, i wróciłem do siebie.
Nie zdziwiłem się, widząc Kaśkę śpiącą przy stole. Niespodzianką był widok stojących obok literatki i butelki. Pewności nie miałem, ale chyba nie w takim stanie zostawiliśmy barek.
Usiadłem naprzeciwko. Myślałem, że się zbudzi. Ale nie. Mogłem gapić się bezkarnie na wszystko, co przytulony do stołu człowiek ma do zaprezentowania światu.
Nie było tego za dużo, bo nie miałem aż tyle odwagi, by obchodzić ją i oglądać z różnych stron. Kawałek ucha. Czarne kosmyki wilgotnych włosów, przyklejone do skroni. Grzywka, gęsta i ciężka, odchylona na bok siłą grawitacji i pozwalająca dostrzec, że skryte zwykle pod nią czoło jest i wysokie, i doskonale ukształtowane, godne tego, by je z dumą odsłaniać. Brwi, dość gęste, ale niebudzące skojarzeń z męskimi. Fajne, lekko załamane i lekko niesymetryczne. Długie cienie pod markizą rzęs. Wyraźnie zarysowana kość policzkowa. Kącik ust. Dłonie o szczupłych palcach i paznokciach akurat na tyle długich, by nabrały owalnego kształtu. Nie pomalowała ich.
A palców nie ozdobiła biżuterią.
Już wcześniej zauważyłem brak obrączki. Ale to niczego nie dowodziło. Pierwsza zasada turkmeńskiego BHP: nie świeć tubylcom w oczy niczym, co łatwo spieniężyć. Poza tym nie wszyscy małżonkowie noszą na co dzień obrączki. Ilona nie nosiła – na początku w ogóle niczego, nawet pierścionka. To dlatego tak wpadłem. Bo nie było ostrzeżenia i za dużo zdążyłem sobie wymarzyć, nim dowiedziałem się, że powinna nosić.
– Nie śpię – wymamrotała Kaśka, prostując się gwałtownie. – Tylko tak… Co się tak skradasz?
Udało mi się uciec spojrzeniem od jej palców.
– Nie skradam się. Myślę, jak cię przenieść na łóżko.
– Dźwigiem – rzuciła odruchowo. – Widziałam, że macie.
Fakt, mieliśmy.
– Nie jesteś wcale gruba.
– Pewnie – mruknęła, starając się zachować pogodny wyraz twarzy. – Kryśka z waszej klasy, ta to była gruba. Ja tylko za dużo ważę.
Nalałem sobie, choć i bez tego miałem mętlik pod czaszką, a literatka chyba nie była moja. Wypiłem, popiłem zimną wodą i sam sobie udowodniłem, że alkohol ogłupia.
– Dlaczego nie nosisz obrączki?
Jakoś nie zdzieliła mnie niczym ciężkim.
– A ty?
– Żadna mnie nie chciała. – Odruchowo schowałem się za tarczą żartobliwego uśmiechu.
– No to masz odpowiedź.
Może i miałem. Ale z winy alkoholu marnie kojarzyłem.
– Przecież wyszłaś za mąż.
– Nawet w kościele. Wiesz: „póki śmierć nie rozłączy”.
– Umarł? – Nadal nie błyszczałem intelektem.
– Optymista – uśmiechnęła się półgębkiem. – Gorzej: puścił mnie w trąbę. Ruda prawniczka.
– Zostawił cię dla rudej prawniczki? Za debila wyszłaś?
Udała mi się nie lada sztuka: rozbawiłem ją.
– Zdrowie starych kumpli – uniosła literatkę. – Na was zawsze można liczyć.
Skrzywiło ją okropnie. Szybko podsunąłem mineralną.
– A propos – posłała mi rozmazane alkoholem spojrzenie. – To coś zmienia między nami?
– To?
– Rozwód – wyjaśniła. Sięgnęła nad kark, zaczęła ściągać gumkę z włosów zebranych w koński ogon. – Jako rozwódka nadal cię podniecam czy posuwasz tylko te z obrączką?
Musiałem mieć wyjątkowo nieszczęśliwą minę, bo dała spokój włosom, położyła konspiracyjnie palec na ustach, a drugim wskazała przepierzenie z worków. Miała figlarną minę psotnej dziewczynki, ale nie byłem pewien, czy tylko tyle dało się znaleźć w jej oczach.
– Aha – powiedziałem powoli. – No cóż, jeśli o mnie chodzi… Nic się nie zmieniło… od tamtej pory.
No proszę: niby pijany, a jakie zręczne sformułowanie. „Przecież wiesz, że ślinię się na twój widok” – usłyszy potencjalny szpieg. „Przecież wiesz, że byliśmy tylko kolegami” – usłyszy Kaśka znów Sosnowska. Szkoda, cholera, że ja sam nie potrafiłem niczego usłyszeć jednoznacznie.
– Tamta pora? – uniosła brwi. – Chodzi ci o spotkanie z wózkiem czy o tę upojną noc na weselu Bożeny?
– No… wiesz.
– O noc – skorzystała ze swobody wyboru. – Ale nie wiem, czy pamiętasz, jak się wtedy zachowałeś.
– Ja? Niby jak?
– Wyszliśmy na ławkę, gadaliśmy. Położyłam się, a ty trzymałeś moją głowę na kolanach.
Pamiętasz?
Wtedy też byłem wstawiony. Ale pamiętałem – aż za dobrze. Po latach wierzyłem już, że bycie poduszką na parkowej ławce przed Domem Kultury Kolejarza, w letnią noc, przez jeden zaledwie płot z zacisznymi ogródkami działkowymi, gdzie bylibyśmy tylko my, gwiazdy i zapach kwiatów – że to nic nie znaczyło. Że niczego nie zaprzepaściłem. Ot, dwoje podpitych znajomych łapie oddech w przerwie między tańcami, które nawet nie były wspólne. Lżej mi się z tym żyło. Nie zapomniałem jednak. I prawie się cieszyłem, kiedy na miejsce ogródków wpakował się Statoil ze swoją stacją. A teraz ta sadystka grzebie mi w zagojonej ranie.
– Nic nie zrobiłeś, a ja leżałam i myślałam: kiwnij palcem, a obrócę się na brzuch.
Nie umiałem choćby zerkać jej w oczy. Była inteligentna, potrafiła dopisać scenariusz do powierzonej sobie roli. Oto próbka wszechstronnych talentów dramatycznych. Ja taki dobry nie byłem i potrzebowałem czasu, by uporać się z szokiem. Nie wiedziałem, ile prawdy jest w tym, co powiedziała, ale od szoku i tak mnie to nie uchroniło.
Prawda czy nie, zapamiętała tę chwilę dokładnie tak jak ja: jako okazję, z której nie skorzystaliśmy.
Jezu…
Wstałem, wyjąłem pastę i zacząłem chodzić po pokoju, myjąc zęby. Czułem się podle, choć świadomość tego, że jestem pijany, znieczulała całkiem dobrze.
– Niczego od ciebie nie wymagam. – Tę kwestię wygłosiła jak na pokazie sztuki aktorskiej, niby w ramach intymnej rozmowy, lecz zarazem tak, że słyszałby ją cały duży teatr.
Albo facet oddzielony grubą warstwą worków, skrzyń z amunicją i co tam jeszcze w magazynie było. – Nie mamy po naście lat. Stać nas na trochę szczerości i racjonalizm, nie?
Potrząsnęła głową, na chwilę zmieniając włosy w wirującą wokół twarzy kurtynę. I nagle stała się kimś innym. To ta druga, niby taka sama, a jednak odmienna, zastępowała podkoszulek długą do pół uda koszulą, odwrócona plecami do mnie, niepróbująca niczego przyspieszać i z premedytacją demonstrująca łopatki, których nie przecinał pasek stanika. To ona sięgała pod brzegi kusego stroju, odpinała guzik i pozwalała opadać szortom, choć oboje wiedzieliśmy, że niczego poza szortami już tam, w dole, nie ma. Ona zakładała nogę na nogę, siadając twarzą do mnie i szczotkując zęby. Ta nowa, inna. Nieukazująca niczego, czego nie zdążyłem zobaczyć u Kaśki-koleżanki, lecz każdym ruchem podkreślająca swą cielesność. Prowokująca. Atrakcyjna.
Читать дальше