Gdy Marshall po raz pierwszy wspomniał o martwym szczurze, którego ktoś podrzucił na stole kuchennym w schludnym białym domu przy Celia Street, zaniepokoiłam się. Teraz, kiedy się obudziłam, wybryk ten niepokoił mnie coraz bardziej.
Ken, dziecinne kajdanki, martwy szczur. Pierwsze dwie rzeczy odnosiły się do mojej przeszłości. Ale martwe zwierzę wydawało się z zupełnie innej bajki. Myśl ta ciągle nie dawała mi spokoju: może Thea w dzieciństwie torturowała zwierzęta? Czy szczur symbolizował jakieś wydarzenia z jej przeszłości? Skrzywiłam się, idąc w ciemności. Nie znosiłam okrucieństwa wobec bezbronnych.
O tej porze nocy ulice były zupełnie puste. Miasto zapadło w głęboki sen. Przestałam mieć się na baczności, jak zazwyczaj. Jedynymi ludźmi, którzy mogliby mnie zobaczyć o tej porze, byli dwaj policjanci patrolujący miasto. Wiedziałam, gdzie był jeden z nich, bo sprawdziłam to w drodze do domu. Tom David nadal był u Thei. Pewnie skończył służbę, w przeciwnym razie dyspozytorka z pewnością próbowałaby go wywołać.
Wchodząc na podjazd, ziewnęłam szeroko. Wyciągnęłam z kieszeni klucze i miałam właśnie podejść do drzwi, gdy rozpoczął się atak. Mimo że byłam zmęczona i zdekoncentrowana, przygotowywałam się na tę chwilę przez trzy lata.
Gdy tylko usłyszałam za sobą kroki, odwróciłam się, by stanąć twarzą w twarz z napastnikiem. W zaciśniętej dłoni trzymałam klucze, by wzmocnić silę uderzenia. Lecz człowiek w kominiarce miał kij – pewnie od mopa albo od miotły – i mimo że się zasłoniłam, trafił mnie w żebra. Z najwyższym wysiłkiem utrzymałam się na nogach, a kiedy znów spróbował mnie dosięgnąć, upuściłam klucze, chwyciłam kij oburącz, uniosłam nogę i mocno kopnęłam go w klatkę piersiową. Cios nie był zbyt skuteczny, ale w tych okolicznościach najlepszy, na jaki było mnie stać. Dobrze, że puścił kij, ale nagły brak oporu sprawił, że się zatoczyłam i świeżo zdobyta broń wyśliznęła mi się z rąk, a to mnie trochę zaniepokoiło.
Kopnięcie sprawiło jednak, że intruz też się zatoczył. Dzięki temu miałam czas odzyskać równowagę, zanim rzucił się na mnie, warcząc jak wściekły pies, który zerwał się ze smyczy.
Mnie też niewiele brakowało. Kiedy zobaczyłam, że zbliża się ku mnie twarz ubrana w kominiarkę, lecz oprócz tego niczym nieosłonięta, odetchnęłam głęboko, a potem uderzyłam w nią pięścią tak silnie, jak potrafiłam, robiąc wydech i automatycznie się zasłaniając. Mężczyzna krzyknął i zatoczył się. Chciał zasłonić nos dłońmi, lecz zdążyłam go jeszcze trafić kolanem w podbródek.
I było po wszystkim.
Stałam w półmroku, w pozycji gotowości do walki, a mężczyzna wił się i jęczał z bólu na trawniku przed moim domem. W bloku rozbłysły światła – napastnik krzyczał naprawdę głośno, choć krótko – i Claude Friedrich, mężczyzna przyzwyczajony do radzenia sobie z nagłymi wypadkami, obiegł dzielące nasze posesje ogrodzenie z podziwu godną szybkością jak na jego wiek. W ręku miał broń. Spojrzałam na niego, a potem wróciłam do pilnowania leżącego mężczyzny.
Friedrich stanął jak wryty.
– Co pani do cholery wyprawia? – zapytał, ciężko dysząc.
Znów mu się przyjrzałam, tym razem na tyle długo, by zauważyć, że ma na sobie tylko spodnie koloru khaki. Nie powiem, wyglądał niczego sobie.
– Zostałam napadnięta – wyjaśniłam, zadowolona, że głos nie drży mi ani trochę.
– Pomyślałbym, że było odwrotnie, gdyby ten ktoś nie miał na sobie maski i nie był w pani ogródku.
Puściłam jego uwagę mimo uszu, wpatrzona w wijącą się, jęczącą sylwetkę.
– Myślę, że ma już dość – stwierdził Friedrich, a ja odniosłam wrażenie, że w jego słowach pobrzmiewała nutka sarkazmu. – Proszę teraz pójść do domu, zatelefonować na komisariat i powiedzieć, że przydałby mi się ktoś do pomocy.
Miałam ochotę skoczyć na faceta, który mnie napadł, i dołożyć mu jeszcze trochę, bo adrenalina nadal kipiała mi w żyłach. Facet naprawdę mnie zaskoczył. Ale policjant miał rację. Nie było sensu, żebym na własne życzenie pakowała się w kłopoty. Wyprostowałam się, opuściłam ręce i wzięłam głęboki oddech, żeby się odprężyć. Zrobiłam krok ku domowi i poczułam nagłe ukłucie bólu na tyle ostrego, że musiałam się zatrzymać.
– Wszystko w porządku? – spytał zaniepokojony komendant.
Zorientowałam się, że doskwiera mi coś więcej niż tylko chęć ukarania napastnika. Musiałam przyznać, że pierwszy cios dość dobrze mu wyszedł, a na dodatek udało mu się podrapać mi twarz, chociaż nie mogłam sobie przypomnieć jak ani kiedy. Stopniowo miejsce wściekłości zaczął zajmować ból.
– Dam sobie radę – odpowiedziałam ponuro i pochyliłam się, żeby podnieść klucze z trawnika.
Z niezadowoleniem zauważyłam, że kółko breloka pękło i klucze się rozsypały. Udało mi się znaleźć tylko jeden, ale na szczęście do drzwi wejściowych. Utykając, weszłam do domu i poszłam do sypialni. Najpierw zatelefonowałam na komisariat. Gdy się rozłączyłam, nie wypuściłam słuchawki z ręki. Nie miałam pojęcia, co powiedziałam dyspozytorce, niewidzialnej Lottie. Dochodziło wpół do drugiej w nocy.
Obiecałam Marshallowi, że zatelefonuję, jeżeli będę miała kłopoty.
Sprawdziłam kartkę papieru, na której nabazgrał swój nowy numer telefonu, i wystukałam go na klawiaturze.
– Tak? – zapytał półprzytomny, ale świadomy.
– Jestem w domu – powiedziałam.
– Zauważyłem, że wyszłaś – stwierdził lakonicznie.
– Zostałam napadnięta.
– Nic ci się nie stało?
– Prawie. Ale z nim jest gorzej.
– Zaraz przyjeżdżam.
Chciałam coś odpowiedzieć, ale w słuchawce odezwał się sygnał.
Bardziej niż czegokolwiek innego chciałam się położyć, wiedziałam jednak, że nie mogę. Przemogłam się i wstałam. Powoli wróciłam do miejsca, w którym Claude Friedrich trzymał na muszce jęczącego człowieka. Mężczyzna obiema dłońmi zakrywał zakrwawioną kominiarkę.
Nadal nie znaliśmy tożsamości napastnika.
– Myślę, że powinna mu pani ściągnąć maskę – powiedział Friedrich. – Sam sobie raczej nie poradzi.
Mimo że bolący bok doskwierał mi coraz bardziej, nachyliłam się i powiedziałam: „Zabierz te cholerne łapska!” Natychmiast mnie posłuchał. Prawą ręką chwyciłam za skraj kominiarki i pociągnęłam ku górze. Nie udało mi się jej zdjąć zupełnie, bo przyciskał ją głową do ziemi, ale odsłoniłam wystarczający fragment twarzy, by móc rozpoznać, kto się pod nią kryje.
Z nosa Norvela Whitbreada płynęła krew.
– Złamałaś mi nos, ty suko – warknął chrapliwie, a ja uniosłam dłoń, gotowa do zadania ciosu.
Norvel się skulił.
– Dosyć! – warknął komendant.
Tym razem nic nie łagodziło oficjalnego tonu jego głosu. Z dużym wysiłkiem pozbierałam się i wstałam.
– Już stąd zionie od niego whisky – powiedział z odrazą. – Co pani tu robiła, kiedy zaatakował?
– Wracałam do domu i zajmowałam się swoimi sprawami – odparłam ostro.
– Och. Tak po prostu?
– Tak po prostu – powtórzyłam.
– Norvel, jesteś najgłupszym sukinsynem, jaki się kiedykolwiek urodził – zauważył swobodnym tonem komendant policji.
Napastnik jęknął z bólu i zwymiotował.
– Ludzkie pojęcie przechodzi! – zawołał Friedrich, a potem spojrzał na mnie. – Wie pani, dlaczego to zrobił?
– Kiedyś, gdy pracowałam w kościele, zaczepiał mnie, więc go uderzyłam – odpowiedziałam zdecydowanie. – Chyba wpadł na pomysł, żeby się zemścić.
Читать дальше