Dlatego też Friedrich zaliczył mnie do grona podejrzanych: z jednej strony bardzo wysportowana kobieta… a z drugiej podstarzały, wścibski, przypuszczalnie heteroseksualny mężczyzna mieszkający w pobliżu… Patrząc na sprawę z tej strony, nasuwało się tylko jedno rozwiązanie – zabiłam Pardona we śnie.
Przewracając się na lewy bok, postanowiłam, że od jutra zajmę się tropieniem mordercy. W chwilach tuż przed zaśnięciem wszystko wydaje się takie proste.
Właśnie wracałam do domu, żeby wziąć prysznic po porannym treningu w Body Time – na szczęście dzisiaj rano siłownię otworzył asystent Marshalla – kiedy zobaczyłam Marcusa Jeffersona z małym chłopcem. Miałam mokre od potu włosy, a na popielatym T-shircie i krótkich spodniach nieestetyczne duże ciemne plamy. Właśnie chciałam otworzyć drzwi wejściowe, kiedy usłyszałam wołanie.
– Dzień dobry, Lily – dobiegły mnie słowa Marcusa.
Po raz pierwszy zobaczyłam, jak się uśmiecha, i zrozumiałam, co widzi w nim Deedra. Jest dobrze zbudowanym mężczyzną o karnacji w odcieniu kawy z domieszką jednej łyżki mleka. Jego brązowe oczy mają złoty odcień. Uśmiechnięty i elegancko ubrany chłopczyk wyglądał jeszcze ładniej. Szczególnie zachwyciły mnie długie falujące rzęsy i ogromne ciemne oczy.
Chociaż nie mogłam się doczekać prysznica, z grzeczności podeszłam ku nim i przykucnęłam przed dzieckiem.
– Jak masz na imię?
– Kenya – odparł chłopiec, promieniejąc uśmiechem.
– To bardzo piękne imię – powiedziałam. – A ile masz lat?
Chyba zadawałam właściwe pytania, bo Marcus i dziecko wydawali się zadowoleni.
Chłopiec wystawił do góry trzy paluszki. Stłumiłam dreszcz niepokoju, widząc, jakie są malutkie. Kruchość dzieci przeraża mnie tak bardzo, że z dużą ostrożnością nawiązuję z nimi jakiekolwiek związki emocjonalne. Czy kiedykolwiek wystarczy mi czujności, żeby ochronić coś tak delikatnego i cennego? Niektórzy ludzie nic sobie z tego nie robią. Nie wiem, czy to głupota, czy też brak zdolności przewidywania. Wydaje im się, że dzieci dożyją dorosłości i nikt ich nie skrzywdzi.
Zorientowałam się, że z moją twarzą stało się coś niedobrego. Niepewne oczy dziecka i gasnący uśmiech przywołały mnie z powrotem do rzeczywistości.
Uśmiechnęłam się szeroko i delikatnie poklepałam dziecko po plecach.
– Kiedyś będziesz bardzo duży i silny – powiedziałam i wstałam. – To twój syn, Marcus?
– Tak, jedynak – powiedział z dumą. – Od kilku miesięcy jesteśmy z żoną w separacji, ale oboje zgodziliśmy się, że powinienem spędzać z nim tak dużo czasu, jak się da.
– To znaczy, że byłeś w pracy na drugą zmianę – stwierdziłam, nie mogąc znaleźć innego tematu do rozmowy.
Marcus skinął głową.
– Wróciłem do domu, przespałem się chwilę, a potem odebrałem chłopca od matki, zanim wyszła do pracy. Pracuje w biurze opieki społecznej.
– Macie jakieś ciekawe plany na dzisiaj? – spytałam uprzejmie, próbując nie patrzeć na zegarek.
W czwartki rano o wpół do dziewiątej muszę się stawić u Drinkwaterów.
– Na początek wybieramy się do McDonalda na śniadanie – odparł Marcus – a potem pójdziemy do mnie, zagramy w Candy Land, a może obejrzymy odcinek Barney’a i przyjaciół ? Co ty na to, kolego?
– McDonald, McDonald! – wołał Kenya, ciągnąc ojca za ręce.
– Czas go nakarmić – stwierdził Marcus. Pokręcił głową, widząc, jak niecierpliwi się chłopiec, ale szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy.
– Pardon pewnie krzywo na niego patrzył – zagadnęłam. – Pamiętam, jak mówił, że mieszkania w Apartamentach Ogrodowych są tylko dla dorosłych.
– Kenya był już kiedyś u mnie i pan Albee nie miał nic przeciwko temu – odparł Marcus, patrząc, jak chłopiec puszcza się biegiem po chodniku. – Zastanawiam się, co zrobi następny właściciel. Wiesz może, kto to będzie?
– Nie – odpowiedziałam powoli. Z kwestią spadku po Pardonie zetknęłam się już po raz drugi. – Nie mam zielonego pojęcia. Ale mogę spróbować się dowiedzieć.
– Daj mi znać – poprosił Marcus i pomachał ręką w geście pożegnania.
– Uroczy dzieciak – powiedziałam i przez chwilę patrzyłam, jak dogania syna, a potem odwróciłam się i poszłam do domu.
U Mela i Helen Drinkwaterów sprzątam raz w tygodniu przez trzy i pól godziny. Oboje są po pięćdziesiątce i pracują – on jest członkiem rady miasta, ona ekonomistką w banku. Nie robią wiele bałaganu, lecz mają duży stary dom, a kilka razy w tygodniu zaglądają do nich wnuki mieszkające przy tej samej ulicy.
U pani Drinkwater nie ma miejsca na improwizację. Zawsze przygotowuje dla mnie listy rzeczy do zrobienia. Najpierw chciała, żebym odkreślała wszystko, co zrobiłam, i zostawiała je w każdym z pomieszczeń, których dotyczyły, ale odmówiłam. Muszę przyznać, że na początku, gdy uczyłam się zakresu obowiązków, listy się przydawały, ale później zaczęły mi się za bardzo kojarzyć z dziecinnymi malowankami, w których kolory poszczególnych fragmentów obrazków oznaczano cyframi.
Chcąc jej dać do zrozumienia, co sądzę na ten temat, na początku naszej współpracy zostawiałam puste listy dokładnie na środku pokojów. Pani Drinkwater (przysięgłam sobie, że nigdy nie nazwę jej Helen) nie skomentowała tego ani słowem.
Kiedyś zostawiła obok pralki stos brudnych ubrań, a na nich kartkę z prośbą, żebym „wrzuciła rzeczy do pralki, a potem do suszarki”. Za pierwszym razem zagotowałam się ze złości, ale posłusznie wykonałam polecenie, gdy jednak zdarzyło się to po raz kolejny, zostawiłam jej odręcznie napisaną notatkę o treści: „Tego nie ma na żadnej liście”. Pani Drinkwater przestała dodawać mi nowych obowiązków.
Piętrowy dom z przełomu wieków mieści się w najstarszej zachowanej dzielnicy Shakespeare. Położony jest w pewnej odległości od ulicy i należy do niego jeszcze przynajmniej z pół akra lasu na tyłach, który Drinkwaterowie pozostawili nietknięty. Fasadę pomalowano na żółto, ozdobne detale na biało, a okiennice na ciemno zielono. Dom prezentował się szczególnie uroczo w jasnym ciepłym świetle poranka.
Dzisiaj rano miałam się nad czym zastanawiać. Marshall rozstał się z Theą i oznajmił mi to takim tonem, jakby to miało jakiś związek ze mną. Gdy sprzątałam w łazience na piętrze, zastanawiałam się, czy nadal żywi do mnie choć iskrę uczucia, po tym co zaszło ubiegłej nocy. W przeszłości, gdy czułam coś więcej niż tylko przelotną sympatię do jakiegoś mężczyzny, wystarczyło, żebym mu powiedziała o moich przejściach, żeby go odstraszyć. Z wyjątkiem jednego, który podniecił się tak bardzo, że chciał mnie posiąść przemocą. Obroniłam się, ale kosztowało mnie to sporo czasu i wysiłku. Dlatego postanowiłam uczyć się sztuk walki, które okazały się najprzyjemniejszą jak dotąd rzeczą w moim życiu.
Takie myśli pukały do mojej świadomości. Porównywałam je do kropli deszczu padających na chodnik, bo dotyczyły spraw dla mnie ważnych, lecz nie pochłaniały zupełnie mojej uwagi. Myślałam też o osadzie na wannie Drinkwaterów i co zrobić z komiksem znalezionym za toaletą. Dopiero gdy deski podłogi na parterze zaskrzypiały po raz drugi, zwróciłam na to uwagę.
Zamarłam bez ruchu, trzymając gąbkę nad umywalką. Spojrzałam w lustro niewidzącym wzrokiem, starając się zrozumieć przyczynę skrzypnięcia.
Drinkwaterowie wychodzą do pracy kwadrans po ósmej. Zawsze zostawiają drzwi kuchenne otwarte, bo wiedzą, że przychodzę o wpół do dziewiątej i zamykam je na klucz, chociaż włamania za dnia w tej części miasta praktycznie się nie zdarzają.
Читать дальше