Wypłynęła zza nich chmura ciemności. Razem z nią wydostał się okropny zapach przedmiotów połykanych przez ogień. Zaparło mi dech z przerażenia, bo wiedziałam, że muszę spróbować dotrzeć do Joego C.
Zawstydziłam się, uświadomiwszy sobie własne wahanie – bałam się, że jeśli wejdę, znajdę się w pułapce. Wiedziałam, że muszę zamknąć za sobą drzwi, żeby wiatr nie rozprzestrzenił płomieni. Przez długą chwilę kusiło mnie, żeby zatrzasnąć drzwi i zostać na ganku. Ale po prostu nie mogłam tego zrobić. Wzięłam głęboki haust świeżego powietrza. Weszłam do płonącego domu i zamknęłam za sobą wyjście na bezpieczną przestrzeń.
Zaczęłam zapalać światła, ale zdałam sobie sprawę, że nie powinnam tego robić. W dławiącym mroku przeszłam przez kuchnię, podeszłam do dobrze znanego mi dwukomorowego zlewu i wymacałam ścierkę do naczyń przewieszoną przez jego przegrodę. Zmoczyłam ją w zimnej wodzie, zakryłam nią usta i nos i próbowałam wymacać drogę z kuchni przez korytarz do sypialni Joego C.
Wzięłam oddech, żeby zawołać staruszka, i powietrze eksplodowało w napad kaszlu. Po prawej stronie dostrzegłam płomienie. Dym, cichy zabójca, wypełniał szeroki korytarz.
Wyciągnęłam rękę, żeby znaleźć drogę. Wymacałam zdjęcie matki Joego C, które powiesiłam jakiś metr na lewo od drzwi do jego sypialni. Słyszałam już syreny, ale jedyny kaszel, jaki było słychać, pochodził ode mnie.
– Joe C! – krzyknęłam, a nabranie powietrza wypełnionego dymem znów spowodowało napad kaszlu.
Możliwe, że usłyszałam jakąś odpowiedź. Przynajmniej wyobraziłam sobie, że słyszę cichą odpowiedź po tym, jak zawołałam po raz drugi. Ogień był w salonie i zbliżał się do korytarza, obejmując po drodze wszystko, co mu się podobało. Poczułam nagły przypływ jego siły, jakby zjadł cukierka. Być może pochłonął antyczny sekretarzyk Joego C, wykonany z drewna, które po stu pięćdziesięciu latach używania było suche i gotowe na przyjęcie płomieni.
Drzwi do sypialni Joego C. były zamknięte. Nie wiedziałam, czy to normalne, czy nie. Przekręciłam klamkę i drzwi się otworzyły. Miałam tego dnia wyjątkowe szczęście do drzwi, jeśli można było mówić o szczęściu.
– Joe C. – zawołałam szorstko. – Gdzie jesteś? Ostrożnie weszłam do sypialni i zamknęłam za sobą drzwi.
– Tutaj – usłyszałam cichą odpowiedź. – Próbuję otworzyć to przeklęte okno.
Ponieważ kuchnia i sypialnia były z tyłu domu, z dala od latarni, w ciemności i dymie nie mogłam zlokalizować, gdzie dokładnie jest Joe C.
– Powiedz coś!
Zaczęłam szukać po omacku drogi przez pokój, wpadając na łóżko. To pozwoliło mi ustalić, gdzie jestem.
Joe C. powiedział parę słów; żadne z nich nie nadawało się do powtórzenia.
W końcu dosięgnęłam go; kaszlał tak mocno, że wiedziałam, iż nie możemy tam zostać dłużej. Idąc śladem jego rąk, znalazłam dwa zamki na oknie i przejęłam zadanie otwierania ich. Z prawym poszło mi łatwo, z lewym gorzej. Walcząc z nim, postanowiłam, że jeśli za sekundę nie uda mi się go otworzyć, wybiję szybę.
– Do licha, kobieto, wydostań nas stąd! – ponaglił mnie Joe C. – Ogień jest tuż za drzwiami! – Po czym dostał kolejnego ataku kaszlu.
Odwróciłam się i zobaczyłam, że drzwi wyglądały, jakby zaczynały pękać – szczeliny w nich miały czerwone krawędzie. Gdybym teraz dotknęła klamki, poparzyłabym dłonie.
Podobny los spotka moje ciało, jeśli to cholerne okno… Udało się! Zamek puścił, chwyciłam więc klamki i naparłam na nie z całych sił. Spodziewałam się, że okno łatwo nie puści, otwarło się jednak z takim impetem, że niemal się przewróciłam. Wyciągnęłam rękę, żeby wymacać drogę, i natknęłam się na siatkowy ekran. Kupa.
Cofnęłam się o krok i zrobiłam wykop. Ekran wyskoczył z okna jak korek z butelki. Pomiędzy atakami kaszlu powiedziałam do Joego C:
– Wyjdę pierwsza i pomogę ci wejść na parapet. Przylgnął do mnie, choć nadal wydawał mi się tylko częścią tej dławiącej ciemności i musiałam odsunąć jego ręce, żeby przełożyć nogę przez parapet. Oczywiście krzaki pod oknem były gęste, a ponieważ dom był podwyższany, odległość od gruntu była o jakieś trzydzieści centymetrów większa, niż sądziłam. Nie wylądowałam stopami prosto na ziemi, ale przechyliłam się w bok i chwyciłam krzaków, żeby nie upaść. Gdy poczułam się stabilnie, odwróciłam się i sięgnęłam do okna, żeby złapać Joego C. pod pachami.
– Trzymaj mnie za ramiona – ponagliłam go, a jego kościste szpony wbiły się w moją skórę.
Postawiłam lewą stopę trochę z tyłu, żeby utrzymać równowagę, i dźwignęłam. Okno było wysoko, więc kąt był niewłaściwy. Byłam zbyt niska, żeby móc Joego C. dobrze chwycić. Stopniowo przeciągałam go przez okno. Gdy był już w połowie, zaczął wrzeszczeć. Zrobiłam dwa kroki do tyłu i znów go dźwignęłam. Myślałam, że z powodu napięcia ramiona zaraz mi odpadną. Udało mi się wyciągnąć staruszka jeszcze dalej. Powtórzyłam całą procedurę, ale teraz Joe C. wrzeszczał ze wszystkich sił. Rzuciłam okiem i zobaczyłam, że jego lewa stopa w jakiś dziwny sposób zahaczyła o parapet.
Nastąpiła chwila totalnej paniki. Za żadne skarby nie mogłam wymyślić, jak go stamtąd wyciągnąć. Na całe szczęście nie ja musiałam rozwiązać ten problem. Wokół mnie zrobiło się zamieszanie. Nigdy w życiu nie ucieszył mnie tak czyjś widok – strażak wepchnął się przede mnie, oswobodził lewą stopę Joego C. i – wraz z całą resztą – wyciągnął ją na zewnątrz. Zachwiałam się pod ciężarem staruszka, ale natychmiast ludzie pomogli mi wstać i zabrali Joego C. do karetki.
Próbowali do niej zapakować i mnie, ale się sprzeciwiłam. Nie jestem męczennicą, mam jednak tylko podstawowe ubezpieczenie zdrowotne, a mogłam stać i iść.
Siedziałam na klapie z tyłu samochodu komendanta straży, a jego ludzie podawali mi tlen, który był jak miód dla moich płuc. Obejrzeli mnie, nie miałam żadnych oparzeń. Śmierdziałam dymem i wydawało mi się, że nigdy nie będę w stanie normalnie oddychać, ale nie było to w tym momencie ważne. Przynajmniej sześciu strażaków powiedziało mi, że miałam dużo szczęścia. Wspomnieli też, że powinnam na nich poczekać, zamiast sama ratować Joego C. Skinęłam tylko głową. Sądzę, iż wszyscy wiedzieliśmy, że gdybym poczekała, Joe C. miałby niewielkie szanse na przeżycie.
Kiedy dwaj mężczyźni, którzy zajmowali się mną, upewnili się, że nic mi nie jest, przeszli na drugą stronę ulicy oddać się bardziej ekscytującym zajęciom. Nie wiedziałam, czy dadzą radę ugasić ogień, zanim parter się zawali, ale było pewne, że nie spełni się często wypowiadane życzenie Joego C, żeby mógł umrzeć we własnym domu.
Powoli, mimo że zgiełk wokół mnie nie zniknął, zaczęłam myśleć o czymś innym niż strach, który odczuwałam. Mogłam pomyśleć o tym, co widziałam.
– Lepiej się pani czuje? – zapytał ktoś nosowym głosem. Pokiwałam głową bez spoglądania na pytającego.
– Powie mi pani w takim razie, jak się tu znalazła? Przepytywał mnie Norman Farraclough, zastępca Claudea. Nazywano go „Skok” Farraclough, choć nie rozumiałam anegdoty, która wyjaśniała, skąd się wzięło przezwisko. Spotkałam go kilka razy. Wydawało się, że wstrzymywał się z wydawaniem osądów o mnie do momentu, gdy poobserwuje mnie dłużej. W sumie miałam do niego takie same podejście.
Skok późnym wieczorem, o ile pozwalał mu na to grafik w pracy, trenował podnoszenie ciężarów. Często przyjeżdżał do Body Time, gdy wychodziłam stamtąd po zajęciach karate. Zastępca komendanta policji miał ostry, haczykowaty nos, mały wąsik i napompowane ciało, które dziwnie wyglądało w mundurze.
Читать дальше