– Percey – wykrztusił. – Wszystko będzie w porządku.
– Zróbmy silnik na czas, a będzie świetnie.
– Musiałaś przejść piekło – rzekł Ron.
– Piekło? Nie – powiedziała.
Jeszcze nie, poprawił ją bezgłośnie Stephen.
Sachs skręciła swoim kombi za róg z prędkością czterdziestu mil na godzinę. Zobaczyła kilkunastu agentów spacerujących po ulicy.
Ludzie Freda Dellraya otoczyli budynek, w którym mieściło się mieszkanie Sheili Horowitz. Typowy brązowy dom East Side, sąsiadujący z koreańskim sklepikiem, przed którym na skrzynce z mlekiem siedział Azjata i obierał marchew do sałatki, patrząc bez specjalnego zainteresowania na uzbrojonych w broń maszynową ludzi okrążających budynek.
Sachs znalazła Dellraya w klatce schodowej. Agent trzymał w ręku broń i studiował listę lokatorów.
S. Horowitz. 204.
Pokazał radio.
– Jesteśmy na cztery osiem trzy koma cztery.
Częstotliwość operacyjna federalnych. Sachs ustawiła radio, a Dellray zajrzał do skrzynki na listy Horowitz, oświetlając ją małą czarną latarką.
– Nikt dziś nie wyjmował poczty. Mam przeczucie, że dziewczyny nie ma. – Potem dodał: – Chłopcy są przy wyjściu ewakuacyjnym, piętro wyżej i piętro niżej, z mikrofonami i kamerami. W środku nikogo nie widać. Słychać jednak drapanie i mruczenie. Takich dźwięków nie wydaje człowiek. Ona ma koty, pamiętaj. Rhyme miał niezły pomysł z tymi weterynarzami.
Rhyme nie miewa złych pomysłów, pomyślała.
Gwizdał wiatr i nad miasto nadciągało kolejne stado czarnych chmur. Ogromne sine płaty. Dellray warknął do nadajnika:
– Wszystkie zespoły, meldować o sytuacji.
– Czerwoni. Jesteśmy przy wyjściu ewakuacyjnym.
– Niebiescy. Pierwsze piętro.
– Zrozumiałem – mruknął Dellray. – Rozpoznanie. Meldujcie.
– Nic pewnego. Mamy słabe odczyty w podczerwieni. Ktokolwiek tam jest, nie rusza się. To może być śpiący kot. Albo ranna ofiara. Albo płomyk zapalacza w piecyku, który pali się już od jakiegoś czasu. Równie dobrze może to być jednak poszukiwany. W głębi mieszkania.
– A jakie jest wasze zdanie? – zapytała Sachs.
– Kto to? – spytał przez radio agent.
– Departament Policji Nowego Jorku, odbiornik przenośny, pięć osiem osiem pięć – zameldowała Sachs, podając numer swojej odznaki. – Chciałabym znać waszą opinię. Sądzicie, że podejrzany jest w środku?
– Dlaczego pytasz? – chciał wiedzieć Dellray.
– Nie chcę tam mieć żadnych zanieczyszczeń. Wolałabym wejść sama, jeśli ich zdaniem nie ma go w mieszkaniu. – Wtargnięcie kilkunastu uzbrojonych funkcjonariuszy mogło nieodwracalnie uszkodzić wszystkie ślady na miejscu zbrodni.
Dellray patrzył na nią przez chwilę, marszcząc czoło, a potem powiedział do mikrofonu:
– Rozpoznanie, jakie jest wasze zdanie?
– Nie możemy niczego stwierdzić z całą pewnością – rzekł głos agenta.
– Wiem, Billy. Powiedzcie mi tylko, co wam mówi nos.
Krótka przerwa.
– Moim zdaniem prysnął. Chata jest chyba czysta.
– Dobra. – Do Sachs powiedział: – Weź ze sobą jednego człowieka. To rozkaz.
– Ale wejdę pierwsza. Może mnie osłaniać od drzwi. Słuchaj, ten facet nie zostawia żadnych śladów. Musimy go w końcu na czymś przyłapać.
– No dobrze, sierżancie. – Dellray kiwnął głową do kilku agentów jednostki specjalnej.
– Zezwolenie na wejście – powiedział oficjalnie.
Jeden z agentów w ciągu trzydziestu sekund rozmontował zamek u drzwi na korytarz.
– Chwila – rzekł Dellray, przekrzywiając głowę. – Jest sygnał z centrali. – Powiedział do radia: – Podajcie im częstotliwość. – Spojrzał na Sachs. – Lincoln do ciebie.
W chwilę potem wtrącił się głos Rhyme’a:
– Sachs. Co ty wyrabiasz?
– Tylko…
– Słuchaj – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie wchodź tam sama. Pozwól im najpierw sprawdzić mieszkanie. Znasz zasady.
– Mam wsparcie.
– Nie, najpierw wejdą agenci.
– Są pewni, że go nie ma w środku – skłamała.
– To nie wystarczy – uciął krótko. – Nie w przypadku Trumniarza. Z nim niczego nie można być pewnym.
Znowu to samo. Daj sobie spokój, Rhyme.
– Nie przypuszczał, że znajdziemy to mieszkanie. Prawdopodobnie nie posprzątał po sobie. Może znajdziemy odcisk palca, łuskę z pocisku. Do cholery, przy odrobinie szczęścia możemy znaleźć jego kartę kredytową.
Odpowiedziało jej milczenie. Nieczęsto udawało się uciszyć Lincolna Rhyme’a.
– Przestań mnie straszyć, Rhyme, dobrze?
Milczał, a ona odniosła wrażenie, że Rhyme chce, by była przestraszona.
– Sachs…?
– Co?
– Bądź ostrożna – brzmiała jego jedyna rada, wygłoszona dość niepewnym tonem.
Nagle pojawiło się pięciu agentów w rękawicach, kominiarkach i niebieskich kamizelkach kuloodpornych, z czarnymi H &K w dłoniach.
– Odezwę się do ciebie już z mieszkania – powiedziała.
Poszła za nimi po schodach, bardziej myśląc o ciężkiej walizce ze sprzętem, którą niosła w słabej lewej dłoni, niż o czarnym pistolecie w prawej.
W dawnych czasach, Przed Tym, Lincoln Rhyme uwielbiał spacery.
W ruchu było coś, co go uspokajało. Przechadzka w Central Parku albo w Parku Washington Square, szybki marsz przez Fashion District. Często się zatrzymywał, aby podnieść jakiś kawałeczek i potem wprowadzić go do bazy danych wydziału – lecz gdy już zapakował drobiny ziemi, roślin czy próbki materiałów budowlanych i skrupulatnie odnotował ich pochodzenie, szedł dalej. Potrafił pokonywać całe mile.
W obecnym stanie najbardziej frustrujące było to, że nie mógł w żaden sposób rozładować napięcia. Lincoln zamknął oczy i wbił tył głowy w zagłówek swojego wózka, zaciskając zęby.
Poprosił Thoma o odrobinę szkockiej.
– Nie powinieneś zachować jasnego umysłu?
– Nie.
– Chyba jednak powinieneś.
Idź do diabła, pomyślał Rhyme i mocniej zacisnął zęby. Thom będzie musiał oczyścić mi zakrwawione dziąsła i wezwać dentystę. Wobec niego też będę się zachowywał jak ostatni kutas.
W oddali przetoczył się grzmot. Światła w pokoju przygasły.
Wyobraził sobie Sachs idącą przed grupą uzbrojonych agentów. Oczywiście miała rację: wchodząc do mieszkania, agenci z jednostki specjalnej zniszczyliby większość dowodów. Mimo to drżał z lęku o nią. Była zbyt lekkomyślna. Widział, jak drapie się w głowę, skubie brwi, obgryza paznokcie. Rhyme, tak sceptyczny wobec czarnej magii psychologii, dostrzegał wszystkie jej autodestrukcyjne zachowania. Jechał z nią kiedyś jej podrasowanym sportowym samochodem. Pędzili sto pięćdziesiąt mil na godzinę, a Sachs wydawała się zawiedziona, że nierówne drogi Long Island nie pozwalają jej jechać dwa razy szybciej.
Drgnął, usłyszawszy jej szept:
– Rhyme, jesteś tam?
– Słucham, Amelio.
Chwila milczenia.
– Bez imion. To przynosi pecha.
Próbował się roześmiać. Żałował, że zwrócił się do niej po imieniu, zastanawiając się, dlaczego to właściwie zrobił.
– Mów.
– Jestem przed drzwiami. Chcą je wyważyć. Zameldował się drugi zespół. Ich zdaniem w środku nie ma nikogo.
– Masz kamizelkę?
– Ukradłam ją jednemu federalnemu. Wygląda, jakbym zamiast stanika miała dwa pudełka z czarnych łusek.
– Na trzy – Rhyme usłyszał głos Dellraya – wszystkie zespoły, obstawić drzwi i okna, zająć wszystko, ale zatrzymać się przy wejściu. Raz…
Rhyme był rozdarty. Chciał dorwać Trumniarza – niemal czuł smak tego pragnienia. Jednocześnie tak bardzo bał się o Sachs.
Читать дальше