Szeryf, Tal Whitman i dwie kobiety w końcu dobrnęli do samu i Frank Autry pokazał plastykowe wiadro z próbką wody. Szeryf powiedział, że sam znalazł inną ogromną kałużę wody na zapleczu u Brookharta, i zgodzili się, że to coś znaczy. Tal Whitman opowiedział o napisie na lustrze i o odciętej ręce – słodki Jezu! – w Zajeździe Pod Płonącą Świeczką i nikt nadal nic nie rozumiał z tego wszystkiego.
Szeryf Hammond popatrzył na strzaskane okna samu i rzekł to, czego Jake się właśnie obawiał:
– Zajrzyjmy.
Jake nie chciał pierwszy przekraczać drzwi. Ani ostatni. Wepchnął się w środek grupy.
Wnętrze było doszczętnie skotłowane. Czarne półki przy kasach wywrócone. Guma do żucia, cukierki, żyletki, książki w tanich wydaniach i inne niewielkie przedmioty walały się po podłodze.
Przeszli frontem sklepu zaglądając w każde przejście między półkami. Artykuły pościągane na podłogę. Pudła z płatkami śniadaniowymi pogniecione i porozdzierane; jasnokolorowe kartony wyzierały spomiędzy zasp płatków kukurydzianych i cheerios. Z rozbitych butli octu winnego unosił się ostry zapach. Słoje z dżemem, piklami, musztardą, majonezem i słodyczami leżały wymieszane w zjeżony szkłem, kleisty stos.
Przy ostatnim przejściu Bryce Hammond odwrócił się do Jenny:
– Czy dziś wieczór sklep byłby otwarty?
– Nie, ale zdaje się, że czasem w niedzielę wieczór uzupełniają braki na półkach. Nieczęsto, ale czasem.
– Zajrzyjmy na tył – powiedział szeryf. – Może znajdziemy coś interesującego.
Tego się właśnie obawiam, pomyślał Jake.
Szli za Bryce'em, przestępując i obchodząc kolejne pięciofuntowe torby cukru i mąki, z których kilka było rozprutych.
Chłodziarki wysokości stołu na mięso, sery, jajka i mleko stały na tylnej ścianie. Za chłodziarkami rozciągała się nieskazitelnie czysta sortownia masarska, w której dzielono, ważono i paczkowano mięso. Oczy Jake'a nerwowo biegały po emaliowanych i drewnianych stołach. Kiedy przekonał się, że nic na nich nie ma, odetchnął z ulgą. Nie byłby zaskoczony, gdyby zobaczył starannie rozebranego na steki, pieczeniowe i kotlety trupa szefa sklepu.
– Zajrzyjmy do chłodni – powiedział Bryce Hammond. Nie zaglądajmy, pomyślał Jake.
– Może my… – zaczął Hammond. Zgasły światła.
Okna znajdowały się jedynie na froncie sklepu, ale nawet tam było ciemno: lampy uliczne też zgasły. Tu ciemność był całkowita, oślepiająca. Kilka głosów odezwało się jednocześnie:
– Latarki!
– Jenny!
– Latarki!
Potem wiele rzeczy wydarzyło się bardzo szybko.
Tal Whitman zapalił latarkę i ostry jak brzytwa strumień światła ukłuł podłogę. W tej samej chwili coś uderzyło go z tyłu, coś niewidzialnego, co nadeszło z niewiarygodną szybkością, chyłkiem, pod osłoną mroku. Tal poleciał do przodu. Wpadł na Stu Wargle'a.
Autry sięgał po swoją latarkę, przyczepioną do pasa. Jednak zanim ją zapalił, Wargle i Tal Whitman wpadli na niego i całą trójką zwalili się na podłogę.
Kiedy Tal się przewracał, latarka wyleciała mu z dłoni.
Bryce Hammond, na krótko oświetlony ruchomym promieniem, wyciągnął po nią rękę; nie złapał.
Latarka uderzyła o podłogę i wirowała podskakując i rzucając szaleńcze blaski, niczego nie rozjaśniając.
I coś zimnego dotknęło karku Jake'a. Zimnego i lekko wilgotnego – a równocześnie żywego.
Otrząsnął się, chciał się oderwać i stawić temu czoło.
Coś owinęło mu się wokół szyi błyskawicznie jak bat.
Jake'owi zabrakło tchu.
Jeszcze zanim zdołał podnieść ręce i zewrzeć się z napastnikiem, coś objęło mu ramiona, chwyciło w kleszcze.
Został uniesiony w powietrze. Jak dziecko.
Spróbował krzyknąć, ale sztywna dłoń zamknęła mu usta. Przynajmniej myślał, że to dłoń. Ale wyczuwał coś jak ciało węgorza, zimne i mokre.
Śmierdziało. Nie bardzo. Nie wionęło gęstymi oparami. Ale ten odór był inny niż cokolwiek, co Jake przedtem wąchał. Tak gorzki, ostry i obcy, że nawet w niewielkich dawkach prawie nie do zniesienia.
Fale obrzydzenia i grozy rosły, zapieniły się. Jake poczuł obecność czegoś niewyobrażalnie dziwnego, bezwzględnie złego.
Latarka nadal kręciła się na podłodze. Minęło tylko kilka sekund od chwili, kiedy Tal ją upuścił, choć Jake nie wiedział o tym. Teraz obróciła się jeszcze ostatni raz i z brzękiem oparła o podstawę pojemnika z mlekiem. Szkło rozbiło się na niezliczone kawałeczki i zabrakło nawet tego martwego, chimerycznego światła, które choć niczego nie rozjaśniało, było lepsze od całkowitej ciemności. Razem z nim znikła również nadzieja.
Jake napinał się, wykręcał, rozluźniał, podskakiwał i wił się w panice w epileptycznym tańcu, jak w spazmatycznym fandango wyrażającym chęć ucieczki. Ale nie uwolnił nawet dłoni. Jego niewidzialny przeciwnik wzmocnił tylko uścisk.
Jake usłyszał, jak inni nawołują się nawzajem. Usłyszał ich z bardzo daleka.
Nagle
Jake Johnson znikł.
Zanim Tal zlokalizował drugą latarkę, tę upuszczoną przez Franka Autry'ego, światła w samie zamigotały i zapaliły się, jasne i równe. Ciemność nie trwała dłużej niż piętnaście, dwadzieścia sekund.
Ale Jake'a nie było.
Szukali go. Nie było go w przejściach, w chłodni, w magazynie, w biurze ani toalecie dla personelu.
Wyszli z samu – była ich teraz tylko siódemka – Bryce pierwszy. Poruszali się z maksymalną ostrożnością. Mieli nadzieję, że znajdą Jake'a na ulicy. Ale tu też go nie było.
Cisza Snowfield brzmiała jak głuchy, drażniący okrzyk szyderstwa.
Tal Whitman pomyślał, że noc jest teraz nieskończenie ciemniejsza niż kilka minut temu. Była jak przeogromna sieć, w którą zaplątali się bezwiednie. Ta głęboka, czujna noc była – głodna.
– Gdzie on mógł poleźć? – spytał Gordy, marszcząc się, co zawsze nadawało jego twarzy wyraz dzikości, choć teraz faktycznie tylko się bał.
– Nigdzie nie polazł – powiedział Stu Wargle. – Zabrano go.
– Nie wołał o ratunek.
– Nie dano mu tej szansy.
– Żyje… czy umarł? Jak pan myśli? – zapytała mała Paige.
– Laluńciu – odpowiedział Wargle, drapiąc szczecinę na brodzie – na twoim miejscu nie podniecałbym się nadzieją. Stawiam ostatniego dolca, że znajdziemy gdzieś Jake'a sztywnego jak decha, spuchniętego i purpurowego jak cała reszta.
– Hej, nie skreślajmy Jake'a tak szybko – powiedział Bryce Hammond.
– Pewnie – dodał Tal. – W tym mieście jest masa trupów. Ale zdaje mi się, że większość mieszkańców nie umarła. Po prostu zaginęli.
– Są bardziej strupieszali niż niemowlęta po ataku napalmowym. No nie, Frank? – Wargle nigdy nie pominął okazji, żeby wbić szpilę Autry'emu z powodu jego służby w Wietnamie. – Tylko że nie potknęliśmy się o nich.
Frank nie chwycił przynęty. Był na to zbyt inteligentny i opanowany. Zamiast tego powiedział:
– Nie rozumiem jednego. Dlaczego ono nie załatwiło nas wszystkich, kiedy miało okazję? Dlaczego tylko przewróciło Tala?
– Zapalałem latarkę – wyjaśnił Tal. – Ono nie chciało, żebym to zrobił.
– Tak – zastanawiał się Frank – ale dlaczego złapało właśnie Jake'a i dlaczego zaraz potem dało szybko dyla?
– Drażni się z nami – stwierdziła Jenny Paige. W świetle lamp jej oczy płonęły zielonym ogniem. – A kościelny dzwon i syrena. Bawi się jak kot z myszką.
– Ale dlaczego? – zapytał Gordy z przejęciem. – Co ono ma z tego? Czego chce?
Читать дальше