– Powinieneś zastanowić się nad tym, co robisz – powiedział, łapiąc młodszego strażnika za rękę. Chciał, jak oznajmił później, żeby jego pouczenie zabrzmiało poważnie, lecz nie jak reprymenda. Nie jak zbyt surowa reprymenda, w każdym razie.
Tyle że w przypadku Percy’ego nie zdało to kompletnie egzaminu. Nie potrafił się niczego nauczyć… za to my w końcu czegoś się nauczyliśmy.
– Słuchaj, Czterooki, świetnie wiem, co robię. Próbowałem zatłuc tę mysz! Ślepy jesteś czy co?
– A przy okazji napędziłeś stracha mnie i Billowi. Im także – stwierdził Dean, wskazując Bitterbucka i Flandersa.
– I co z tego? – odparł Percy, zaperzając się. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale nie jesteśmy w sanatorium. Chociaż wy traktujecie ich wszystkich, jakby się w nim znajdowali.
– Nie lubię, jak ktoś popędza mi kota, Wetmore – zagrzmiał Bill. – I nie wiem, czy to zauważyłeś, ale ja tutaj pracuję. Nie jestem jednym z twoich złamasów.
Percy spojrzał na niego trochę niepewnie kątem oka.
– Staramy się nie wyprowadzać ich z równowagi bardziej, niż musimy, bo znajdują się w stresie – dodał Dean. W dalszym ciągu nie podnosił głosu. – Ludzie, którzy znajdują się w stresie, mogą wybuchnąć. Zrobić sobie krzywdę. Zrobić krzywdę innym. Czasami możemy wpaść przez nich w kłopoty.
Percy skrzywił się. Słowo “kłopoty” do niego przemawiało. Sprawianie kłopotów było w porządku. Wpadanie w kłopoty – nie.
– Nie powinniśmy wrzeszczeć, lecz rozmawiać – ciągnął Dean. – Jeśli ktoś wrzeszczy na więźniów, to znaczy, że stracił nad nimi kontrolę.
Percy wiedział, kto jest autorem tej maksymy: ja. Szef. Paula Edgecombe’a i Percy’ego Wetmore’a nie łączyła wielka miłość, a mieliśmy dopiero lato, pamiętacie – prawdziwy festiwal jeszcze się nie zaczął.
– Byłoby lepiej – stwierdził Dean – gdybyś myślał o tym miejscu jak o oddziale intensywnej opieki w szpitalu. Trzeba tu zachować ciszę.
– Dla mnie to wiadro szczyn, w którym topi się szczury – przerwał mu Percy – i nic więcej. A teraz puszczaj.
Oswobodził rękę z uścisku Deana, przecisnął się między nim i Billem i pomaszerował ze spuszczoną głową korytarzem. Oddalając się minął trochę zbyt blisko celę Prezesa – tak blisko, że Flanders mógł wystawić rękę, złapać go i być może dać mu w łeb jego własną hikorową pałką, gdyby był tego rodzaju człowiekiem. Nie był nim oczywiście, ale Wódz może i był. Wódz, gdyby nadarzyła się okazja, mógł zrobić coś takiego, po prostu żeby dać Percy’emu nauczkę. To, co powiedział mi w związku z tym Dean Stanton, relacjonując nazajutrz całe wydarzenie, utkwiło mi w pamięci, ponieważ okazało się swego rodzaju proroctwem.
– Wetmore nie rozumie, że nie ma nad nimi żadnej władzy – oświadczył Dean. – Że nic, co zrobi, nie jest w stanie pogorszyć ich sytuacji, ponieważ można się usmażyć tylko raz. Dopóki to do niego nie dotrze, będzie narażał na niebezpieczeństwo siebie i wszystkich, którzy pracują na tym bloku.
Percy wszedł do mojego gabinetu i zatrzasnął za sobą drzwi.
– No, no – mruknął Bill Dodge. – Facet ma chyba spuchnięte i paskudnie zainfekowane jądra.
– Nie masz pojęcia jak bardzo – powiedział Dean.
– Spójrz na to z jaśniejszej strony – poradził mu Bill. Stale mówił ludziom, żeby popatrzyli na to lub owo od jaśniejszej strony; doszło do tego, że człowiek miał ochotę strzelić go w nos za każdym razem, kiedy to słyszał. – Nic nie stało się waszej tresowanej myszy.
– Tak, ale już jej więcej nie zobaczymy – odparł Dean. – Tym razem ten głupek wystraszył ją na dobre.
Wniosek był logiczny, lecz błędny. Mysz powróciła już nazajutrz wieczorem – pierwszego z dwu wolnych dni, które przysługiwały Percy’emu przed przeniesieniem na nocną zmianę.
Pojawiła się koło siódmej. Przebywałem wtedy na bloku i razem z Deanem Stantonem byłem świadkiem jej powrotu. Razem z Deanem i z Harrym Terwilligerem. Harry siedział za biurkiem. Mój dyżur skończył się, ale zostałem, żeby spędzić godzinkę z Wodzem, który niedługo miał się przejść Zieloną Milą. Bitterbuck nie dawał po sobie nic poznać, zachowując zgodnie z tradycją swojego szczepu stoicką postawę, ale widziałem, że strach dojrzewa w nim niczym zatruty kwiat. Ucięliśmy więc sobie krótką pogawędkę. Można było porozmawiać z nimi w ciągu dnia, ale to nic nie dawało. Z zewnątrz dobiegały krzyki i rozmowy (nie wspominając o odgłosach bójek), dudnienie stemplownic w warsztacie, wołanie strażnika, żeby ktoś odłożył ten kilof, podniósł tę motykę albo po prostu zabierał stąd swój parszywy tyłek. Po czwartej robiło się trochę spokojniej, a po szóstej było już całkiem znośnie. Najlepsze były dwie godziny między szóstą a ósmą wieczorem. Później zaczynały ich nawiedzać złe myśli – przesuwały się w ich oczach niczym wieczorne cienie – i najlepiej było przestać. Wciąż słyszeli, co się do nich mówiło, nie układało się to jednak w żadną sensowną całość. Po ósmej byli gotowi do nocnego czuwania; wyobrażali sobie, jak będzie ich uwierał przymocowany do czaszki metalowy hełm i jaki poczują zapach wewnątrz czarnego kaptura, nasuniętego na spoconą twarz.
Z Wodzem trafiłem jednak na dobry moment. Opowiedział mi o swojej pierwszej żonie i o tym, jak zbudował razem z nią chatę w Montanie. To były najszczęśliwsze dni jego życia, stwierdził. Woda była tam tak czysta i zimna, że przy każdym łyku miało się wrażenie, iż przecina usta.
– Niech pan mi coś powie, panie Edgecombe. Czy myśli pan, że jeśli człowiek szczerze żałuje tego, co zrobił, może wrócić do czasu, który był dla niego najszczęśliwszy, i żyć w nim przez całą wieczność? Czy tak wygląda niebo?
– Powiem ci, że tak właśnie sobie to wyobrażam – odparłem. Było to kłamstwo, ale nie miałem wyrzutów sumienia. O sprawach ostatecznych dowiedziałem się, siedząc na ślicznych kolanach mojej matki, i wierzyłem w to, co Dobra Księga mówi o mordercach: że nie ma dla nich życia wiecznego. Moim zdaniem idą prosto do piekła i będą się tam smażyć aż do dnia, gdy Bóg da w końcu Gabrielowi znak, aby zadął w trąbę Sądu Ostatecznego. Kiedy to zrobi, po prostu gdzieś znikną i prawdopodobnie będą się z tego tylko cieszyć. Nigdy jednak nie zdradzałem tych poglądów Bitterbuckowi ani któremukolwiek z nich. Myślę, że w głębi serca o tym wiedzieli. Gdzie jest twój brat, jego krew woła do mnie z ziemi, powiedział Pan Bóg Kainowi i nie sądzę, by te słowa stanowiły niespodziankę dla mojego konkretnego rozmówcy; jestem pewien, że przy każdym swoim kroku słyszał wołającą z ziemi krew Abla.
Wódz uśmiechał się, kiedy się z nim rozstawałem, rozmyślając być może o swojej chacie w Montanie, o żonie leżącej na posłaniu i o jej skąpanych w świetle ognia obnażonych piersiach. Wkrótce miał przejść przez znacznie gorętszy ogień, nie miałem co do tego wątpliwości.
Kiedy wyszedłem na korytarz, Dean opowiedział mi o swojej przeprawie z Percym poprzedniej nocy. Zaczekał chyba specjalnie, żeby to zrobić, i uważnie go wysłuchałem. Zawsze słuchałem uważnie, gdy mowa była o Percym, ponieważ zgadzałem się na sto procent z Deanem – ten facet mógł jeszcze napytać biedy zarówno sobie, jak i nam.
Dean zbliżał się do końca swojej relacji, kiedy pojawił się stary Tu-Tut ze swoim czerwonym wózkiem, pokrytym wypisanymi ręcznie cytatami z Biblii (“Pomsta do mnie należy”, Piąta Księga Mojżeszowa, 32,35 i “Będę też żądał krwi waszej, to jest duszy waszej”, Pierwsza Księga Mojżeszowa, 9,5 oraz innymi podobnymi, wesołymi sentencjami dodającymi otuchy), i sprzedał nam trochę sandwiczy i napojów. Dean szukał właśnie reszty w kieszeni, narzekając, że nie zobaczy już nigdy Matrosa Willy’ego, bo ten cholerny Percy Wetmore wystraszył go na dobre, kiedy Tu-Tut zapytał nagle:
Читать дальше