Wszedł głębiej do magazynu. Stosy serwetek górowały nad nim, a przejścia między nimi wiodły nieregularnymi zygzakami tworząc istny labirynt. Serwetki wydzielały słodkawy, suchy zapach bawełny. W końcu znalazł sobie ciemny kąt, który wydawał mu się bezpiecznym schronieniem. Przewrócił stos serwetek, uścielił sobie posłanie, a część podłożył pod głowę jako poduszkę.
Był to jeden z lepszych materacy, na jakich zdarzyło mu się leżeć, a prócz głodu czuł także senność po długim marszu i nocnych strachach. Zasnął więc natychmiast i nic mu się nie śniło. Możemy go tak zostawić, spoczywającego po pomyślnym zakończeniu pierwszej części zadania. Leży na boku, z podłożoną prawą ręką pod głową, śpiąc na łożu z królewskich serwetek. Życzę ci, Czytelniku, żebyś dzisiejszej nocy spał tak słodko i niewinnie jak Dennis owego dnia.
W sobotnią noc, gdy Dennis zamarł w przerażeniu słysząc wycie wilka i czując przelatujący nad sobą cień myśli Flagga, Ben Staad i Naomi Reechful obozowali w ośnieżonym zagłębieniu trzydzieści mil od farmy Peyny… a raczej miejsca, które należało do Peyny, zanim pojawił się Dennis ze swoją opowieścią o królu, który chodził i mówił przez sen.
Założyli prowizoryczne obozowisko, jakie robi się w wypadkach, gdy postój ma trwać kilka godzin, a potem znowu trzeba ruszyć w drogę. Naomi zajmowała się swoimi ukochanymi psami, a Ben postawił nieduży namiot i rozpalił huczące ognisko.
Wkrótce dziewczyna pojawiła się przy nim i przygotowała posiłek z sarniny. Zjedli w milczeniu, a potem Naomi poszła, żeby sprawdzić, jak się mają psy. Spały wszystkie, z wyjątkiem jej ulubionej Frisky. Suka popatrzyła na swoją panią oczami o prawie ludzkim wyrazie i polizała ją po ręku.
– Zrobiłyście dziś ładny kawałek drogi – powiedziała Naomi. – Śpij. Niech ci się przyśni księżycowy zając.
Frisky posłusznie ułożyła sobie łeb na łapach. Naomi uśmiechnęła się i wróciła do ogniska. Ben siedział przy nim obejmując kolana ramionami. Twarz miał ponurą i zamyśloną.
– Idzie śnieg.
– Znam się na chmurach równie dobrze jak ty, Benie Staad. A wróżki nałożyły księciu Ailon lisią czapę.
Ben rzucił okiem na księżyc i skinął głową. Potem znowu wpatrzył się w ognisko.
– Martwię się. Śnił mi się… no, wiesz, ten, czyjego imienia lepiej nie wymieniać.
Zapaliła cygaro. Podsunęła paczuszkę zawiniętą w kawałek muślinu, aby jej zawartość nie wysychała, Benowi, lecz on potrząsnął odmownie głową.
– Mnie się chyba też śniło to samo – powiedziała. Starała się, żeby głos jej brzmiał niedbale, ale nie zdołała usunąć z niego lekkiego drżenia.
Zrobił wielkie oczy.
– A tak – odparła, jak gdyby zadał jej pytanie. – Patrzy w jakiś świecący przedmiot i wypowiada imię Piotra. Nigdy nie należałam do histerycznych dziewcząt, które wrzeszczą na widok myszy albo pająka, ale budząc się z tego snu mam ochotę krzyczeć.
Popatrzyła na niego z zawstydzeniem, ale i wyzywająco.
– Ile razy już ci się pokazał?
– Dwa.
– Mnie śnił się cztery razy z rzędu. I nie patrz na mnie, jakbyś się bała, że cię przezwę mazgajem. Ja też mam ochotę krzyczeć po przebudzeniu.
– A ten świecący przedmiot… pod koniec snu wydaje się, że on go zdmuchuje. Myślisz, że to świeca?
– Nie. Sama wiesz dobrze. Skinęła głową.
Ben zastanowił się.
– Coś o wiele niebezpieczniejszego niż świeca, moim zdaniem… Chyba poczęstuję się twoim cygarem, jeśli można.
Podała mu. Ben zapalił je od ogniska. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu patrząc, jak iskry wznoszą się na wietrze, który rozwiewał na niebie wzory z drobnego śniegu. Podobnie jak światło w ich wspólnym śnie, iskry gasły. Noc była atramentowo-czarna. Ben czuł, że wiatr ma zapach śniegu. Idzie wielki śnieg – pomyślał.
Naomi jakby czytała w jego myślach.
– Myślę, że nadchodzi wielka zamieć, taka jak w opowiadaniach starych ludzi. Nie?
– Uhm.
Z zupełnie niepodobnym do jej zwykłego, bezpośredniego sposobu mówienia wahaniem Naomi zapytała:
– Co oznacza ten sen? Potrząsnął głową.
– Nie umiem powiedzieć. Zagrożenie dla Piotra, tyle wiem. Ale jeśli ma on jeszcze jakieś inne znaczenie – o ile jestem w stanie się domyślić – to to, że musimy się pospieszyć. – Popatrzył na nią tak nagląco i szczerze, że aż zaparło jej dech. – Myślisz, że uda nam się dotrzeć do farmy Peyny już jutro?
– Powinno. Ale tylko bogowie wiedzą, co może się stać – pies złamie nogę, z lasu wyjdzie niedźwiedź, który nie zapadł w sen zimowy, i nas pożre, ale w zasadzie tak… powinno nam się udać. Wymieniłam wszystkie psy, które jechały z nami w tamtą stronę, poza Frisky, ale ona jest niezniszczalna. Jeśli śnieg nadejdzie wcześnie, zwolni nasze tempo, ale myślę, że pogoda jeszcze jakiś czas się utrzyma… tylko że im dłużej, tym gorzej potem będzie padać. W każdym razie tak mi się wydaje. Jeśli jednak utrzyma się dostatecznie długo i będziemy na zmianę biec obok sań, to chyba zdążymy. Ale i tak przecież musimy tam siedzieć i czekać, aż wróci twój przyjaciel, lokaj.
– Nie wiem. – Ben westchnął i potarł dłonią twarz. Faktycznie, co nam z tego przyjdzie? Cokolwiek miały oznaczać sny, wydawało się pewne, że wszelkie ważne wydarzenia odbędą się w zamku, a nie na farmie. Peyna wysłał Dennisa na zamek, ale jak zamierzał się on tam dostać? Ben nie wiedział, bo lokaj nie powiedział Peynie. A jeśli Dennisowi uda się wejść niepostrzeżenie, to gdzie się ukryje? Jest tysiąc nadających się do tego miejsc. Chyba że…
– Ben!
– Co? – odwrócił się do niej wyrwany brutalnie z zamyślenia.
– O czym teraz myślałeś?
– O niczym.
– Nieprawda. Oczy ci się zaświeciły.
– Tak? To pewnie myślałem o ciastkach. Pora spać. O świcie ruszamy.
Ale znalazłszy się w namiocie Ben długo jeszcze leżał, podczas gdy Naomi zapadła już w sen. W zamku jest tysiąc miejsc, w których można się ukryć. Ale do głowy przyszły mu dwa. Pomyślał, że na pewno znajdzie Dennisa w jednym z nich… albo w drugim.
Nareszcie zasnął…
…i śnił mu się Flagg.
Piotr rozpoczął niedzielę jak zwykle – od gimnastyki i modlitwy.
Obudził się rześki i gotów na wszystko. Rzuciwszy okiem na niebo, aby ocenić zbliżanie się zamieci, zjadł śniadanie.
Oczywiście używając serwetki.
W niedzielne południe każdy z mieszkańców Delainu wyszedł z domu co najmniej raz, żeby popatrzeć z zatroskaniem na północ. Wszyscy zgadzali się, że nadchodząca zamieć stanie się tematem przyszłych legend. Chmury toczące się od północy były koloru matowoszarego jak wilcza skóra. Robiło się coraz cieplej, aż z sopli wiszących u okapów zaczęła kapać woda po raz pierwszy od wielu tygodni, ale starcy zgodnie powtarzali (każdemu, kto chciał słuchać), że ich to nie zwiedzie. Temperatura gwałtownie spadnie i w kilka godzin później – może dwie, a może cztery – zacznie sypać śnieg. I, jak twierdzili, będzie tak padać przez wiele, wiele dni.
O trzeciej po południu ci z farmerów w Centralnych Baroniach, którzy jeszcze nie utracili swego bydła, zaczęli zapędzać je pod dach. Krowy szły rycząc z niezadowolenia – śnieg stopniał i wyłoniła się spod niego zeszłoroczna trawa po raz pierwszy od miesięcy. Yosef, postarzały i posiwiały, ale nadal żywotny siedemdziesięciodwulatek dopilnował, żeby wszystkie królewskie konie znalazły się w stajniach. Prawdopodobnie ktoś inny zajął się ludźmi króla. Kobiety wykorzystały ocieplenie susząc bieliznę pościelową, która normalnie zamarzłaby na sznurach, a gdy zapadł wczesny zmrok, wywołany nadchodzącymi burzowymi chmurami, wniosły ją do domu. Rozczarowały się – pranie nie wyschło. W powietrzu było za dużo wilgoci.
Читать дальше