Poprzedniej nocy, w sobotę, księżyc otaczała lisia czapa.
Strażnicy przypuszczali, że niedługo zacznie padać. Patrząc w niebo dziś po południu Piotr uznał, że mają racje. To ojciec nauczył Piotra czytać znaki przepowiadające nadchodzącą pogodę, a jego wspomnienie wzbudziło w Piotrze żal… i na nowo wznieciło w nim chłodny gniew… pragnienie, aby naprawić krzywdy.
Zrobię próbę pod osłoną ciemności i zamieci, pomyślał. Może spadnie trochę śniegu, który złagodzi upadek. Myśl ta wywołała uśmiech na jego twarzy – trzy cale śnieżnego puchu pomiędzy nim a kamieniami bruku, to tak czy siak bardzo mało. Albo niebezpiecznie cienka lina pęknie… albo go utrzyma. Zakładając, że utrzyma, będzie musiał skoczyć. A wtedy jego nogi zniosą upadek… albo nie.
A jeśli zniosą, to dokąd na nich pójdziesz? – szepnął cichy głos. Wszyscy, którzy mogli cię ochronić albo ci pomóc… na przykład Ben Staad – dawno już musieli uciekać z twierdzy… a o ile wiesz, nawet z terenu królestwa.
Musi w takim razie zdać się na los szczęścia. To rzecz, o której ojciec często mu opowiadał. Są królowie, którzy mają szczęście, a są i tacy, którym go brak. A gdy ty zostaniesz królem, przekonasz się, do których należysz. Ja jednak myślę, że dopisze ci ono.
Był królem Delainu – przynajmniej w duszy – od pięciu lat i uważał, że brak powodzenia, jakiego doznał, najlepiej zostałby zrozumiany przez rodzinę Staadów z ich przesławnym pechem. Ale może dzisiejsza noc wszystko zmieni.
Lina, nogi, szczęście. Albo wytrzymają, albo nie, być może równocześnie. Nieważne. Musi im zawierzyć bez względu na to, ile są warte.
– Dziś w nocy – mruknął odwracając się od okna… ale podczas kolacji wydarzyło się coś, co spowodowało, że zmienił zdanie.
Peyna i Arlen spędzili cały wtorek na pokonaniu dziesięciu mil dzielących ich od farmy Reechfula, i dotarli tam zupełnie wykończeni. Odległość do Zamku Delain była dwukrotnie większa, ale Dennis prawdopodobnie stukałby do Zachodniej Bramy – gdyby okazał się na tyle szalony, aby zrobić coś takiego – o drugiej po południu, mimo że dzień przedtem również odbył długi marsz. Taka jest oczywiście różnica między ludźmi młodymi i starymi. Ale co mógłby zrobić, jest nieistotne, bo Peyna dał mu bardzo dokładne polecenia (zwłaszcza jak na kogoś, kto twierdził, że nie ma pojęcia, do czego zmierza), a Dennis zamierzał wykonać je co do joty. W rezultacie zanim znalazł się na zamku, miało upłynąć jeszcze trochę czasu.
Przeszedłszy połowę odległości zaczął szukać miejsca, w którym mógłby ukryć się przez kilka dni. Do tej pory nie spotkał nikogo na drodze, ale minęło już południe i wkrótce ludzie zaczną wracać z odbywającego się na zamku targu. Dennis nie chciał, żeby ktokolwiek go zauważył i zapamiętał. W końcu powinien teraz leżeć chory w domu. Wkrótce tedy znalazł schronienie, które wydało mu się odpowiednie. Była to opuszczona chata, niegdyś zadbana, ale teraz popadająca w ruinę. Dzięki Tomaszowi Dawcy Podatków na drogach wiodących do twierdzy znajdowało się wiele takich domostw.
Dennis pozostał tam aż do późnego popołudnia w sobotę – w sumie cztery dni. Ben Staad i Naomi ruszyli już w drogę powrotną z Puszczy Kresowej na farmę Peyny – dziewczyna poganiała swe psy zmuszając je do maksymalnego wysiłku. Wiadomość ta niewątpliwie poprawiłaby Dennisowi humor, ale niestety nie miał o tym pojęcia i czuł się bardzo samotny.
Na górze nie znalazł nic do jedzenia, za to w piwnicy natknął się na kilka kartofli i trochę rzepy. Zjadł ziemniaki (Dennis zawsze nienawidził rzepy w przeszłości, teraz i tym bardziej potem), wykrawając nożem zgniłe miejsca – co oznaczało, że wyrzucał trzy czwarte. Została mu garść białych kulek wielkości gołębich jaj. Zjadł ich kilka, popatrzył na rzepę w koszyku i westchnął. Czuł, że bez względu na to, czy je lubi, czy nie, około piątku nie pozostanie mu nic innego.
Jeśli będę odpowiednio głodny, pomyślał z nadzieją, to może zaczną mi smakować. Może po prostu pochłonę te stare rzepy i poproszę o jeszcze!
W końcu rzeczywiście musiał zjeść ich kilka, ale stało się to dopiero w sobotnie popołudnie. Wtedy to zaczęły wyglądać apetycznie, ale niestety nadal smakowały ohydnie.
Dennis przewidując, że nadchodzące dni okażą się trudne, zjadł je mimo to.
W piwnicy Dennis znalazł także parę starych rakiet. Paski okazały się trochę za szerokie, ale miał dużo czasu, żeby je skrócić. Sznurówki trochę już zbutwiały, na co Dennis nie znalazł sposobu, ale miał nadzieję, że wytrzymają. Będzie ich potrzebował tylko przez krótki czas.
Spał w piwnicy obawiając się zaskoczenia, ale gdy w czasie tych czterech dni świeciło słońce, przesiadywał w saloniku opuszczonego domu patrząc na przejeżdżających ludzi – niewielki ruch zaczynał się około trzeciej i przeważnie kończył o piątej, gdy zapadał wczesny zimowy zmrok. Salonik był smutnym miejscem. Kiedyś panowała tu wesołość, gdy wieczorem rodzina zbierała się, aby porozmawiać o zdarzeniach całego dnia. Teraz należał do myszy… no i oczywiście do Dennisa.
Peyna usłyszawszy, że młody lokaj potrafi czytać i pisać „całkiem nieźle jak na służącego” i widząc, jak kreśli duże litery (miało to miejsce we wtorek po śniadaniu – ostatnim prawdziwym posiłku, jak Dennis jadł od czasu poniedziałkowego lunchu, który wspominał ze zrozumiałym sentymentem), dał mu kilka kart papieru i ołówek. Podczas długich godzin spędzonych w opuszczonym domu Dennis ciężko pracował nad listem. Pisał, skreślał, przepisywał, marszczył czoło, czytał, drapał się po głowie, ponownie ostrzył ołówek i pisał znowu. Wstydził się błędów ortograficznych i obawiał, że zapomni o którejś z informacji, jakie Peyna kazał mu umieścić. Kilka razy jego biedny wyczerpany umysł odmawiał współpracy, a wtedy Dennis żałował, że Peyna nie został godzinę dłużej w nocy i sam nie napisał listu albo nie podyktował go Arlenowi. Przez większość czasu jednak cieszył się, że ma jakieś zadanie. Całe życie ciężko pracował, więc nieróbstwo napełniało go niepokojem. Wolałby oczywiście zajęcie, przy którym pracowałyby jego silne mięśnie, a nie słaby umysł, ale praca jest pracą i Dennis był zadowolony.
W sobotnie południe list wydawał mu się zadowalający (i bardzo dobrze, bo zostały już tylko dwie kartki). Dennis przyglądał mu się z niejakim podziwem. Zajmował on obie strony i był najdłuższym tekstem, jaki zdarzyło mu się w życiu napisać. Zwinął go tak, że miał rozmiary pastylki, a potem wyjrzał przez okno bawialni z niecierpliwością czekając, kiedy będzie mógł wyruszyć. Podobnie jak Piotr ze swego saloniku na szczycie Iglicy, Dennis zobaczył zbierające się chmury; obaj nauczyli się od ojców – króla i lokaja tegoż władcy – jak czytać niebo, więc chłopiec wiedział, że jutro zacznie padać śnieg.
O czwartej długi, błękitnawy cień domu zaczął wypełzać spod fundamentów, a Dennis stracił ochotę na wymarsz. Czekało go zagrożenie… śmiertelne niebezpieczeństwo. Miał udać się tam, gdzie być może już teraz Flagg dumał nad swoimi piekielnymi czarami albo sprawdzał, co się dzieje z pewnym chorym lokajem. Jednak Dennis uznał, że jego uczucia nie są ważne – należało wypełnić obowiązek, więc jak to czynili lokaje w jego rodzinie od wieków, Dennis da z siebie wszystko.
Wyszedł z domu o zachodzie słońca, przypiął rakiety i ruszył przez pole prosto w stronę twierdzy zamkowej. Trochę się bał wilków, ale miał nadzieję, że ich nie napotka, a jeśli tak, to że zostawią go w spokoju. Nie wiedział, że Piotr zdecydował się podjąć niebezpieczną próbę ucieczki następnej nocy, ale podobnie jak Peyna – i sam Piotr – czuł, że trzeba się spieszyć, przyszłość wydawała mu się zachmurzona jak horyzont.
Читать дальше