– Im?
– Tak. Mężczyźnie i kobiecie. Oboje po trzydziestce. Próbuję uzyskać dokładne rysopisy, ale może mamy coś lepszego. Facet, który sprzedał samochód, Scott Parsons z Kasselton, pracuje w Best Buy. Mają tam bardzo dobry system zabezpieczeń. W pełni cyfrowy. Zapisują wszystko. Parsons przypuszcza, że oni mogli zostać sfilmowani. Technik Best Buy teraz to sprawdza. Posłałem po Parsonsa samochód, chcę pokazać mu zdjęcia przestępców i sporządzić portrety pamięciowe.
– Mamy grafika, który się tym zajmie?
Tremont skinął głową.
– Załatwiłem to.
To był dobry trop – najlepszy, jaki mieli. Muse nie wiedziała, co powiedzieć.
– Co jeszcze mamy? – zapytał Tremont.
Powiedziała mu, że podczas sprawdzania rejestrów operacji przeprowadzonych za pomocą karty kredytowej, wykazów rozmów telefonicznych i poczty elektronicznej nie znaleźli żadnego punktu zaczepienia. Tremont siedział z rękami splecionymi na wydatnym brzuchu.
– Kiedy wszedłem, gryzłaś ołówek. O czym myślałaś?
– Przyjęliśmy założenie, że to może być seryjny zabójca.
– Ty w to nie wierzysz – rzekł.
– Nie wierzę.
– Ja też nie – odrzekł Tremont. – Zatem przyjrzyjmy się temu, co mamy.
Muse wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju.
– Dwie ofiary – przynajmniej na razie i w tej okolicy. Nasi ludzie sprawdzają to, ale załóżmy, że nie znajdziemy ich więcej. Powiedzmy, że tak jest. Powiedzmy, że zginęła tylko Reba Cordova – choć ta może jednak żyje – oraz NN.
– W porządku – zgodził się Tremont.
– I pójdźmy krok dalej. Przyjmijmy, że jest jakiś powód tego, że te dwie kobiety stały się ofiarami.
– Na przykład jaki?
– Jeszcze nie wiem, ale podążajmy tym tokiem rozumowania. Jeśli jest jakiś powód… nie, cofam to. Nawet jeśli nie ma żadnego powodu i założymy, że to nie jest robota seryjnego zabójcy, musi być jakiś związek między naszymi dwiema ofiarami.
Tremont skinął głową, pojmując, do czego zmierza Muse.
– A jeśli istnieje między nimi jakieś powiązanie – rzekł – to mogły się dobrze znać.
Muse przystanęła.
– Właśnie.
– A jeśli Reba Cordova znała NN… – Tremont uśmiechnął się do niej.
– To Neil Cordova też mógł ją znać. Zadzwoń na posterunek policji w Livingston. Powiedz im, żeby sprowadzili Cordovę. Może zdoła ją zidentyfikować.
– Już to robię.
– Frank?
Odwrócił się do niej.
– Dobra robota – powiedziała.
– Jestem dobrym gliniarzem.
Na to nic nie powiedziała.
Wycelował w nią palec.
– Ty też jesteś dobrym gliniarzem, Muse. Może nawet świetnym. Jednak nie nadajesz się na szefa. Widzisz, dobry szef musi wycisnąć wszystko ze swoich dobrych gliniarzy. Ty tego nie potrafisz. Musisz się nauczyć radzić sobie z ludźmi.
Muse pokręciła głową.
– Tak, Frank, o to chodzi. Mój brak umiejętności kierowniczych był powodem tego, że spieprzyłeś sprawę i uznałeś NN za dziwkę. Moja wina.
Uśmiechnął się.
– Wziąłem tę sprawę.
– I schrzaniłeś ją.
– Może źle zacząłem, ale to jeszcze nie koniec. Nieważne, co o tobie myślę. Nieważne, co ty myślisz o mnie. Chodzi tylko o to, żeby wymierzyć sprawiedliwą karę zabójcom ofiary.
Mo zawiózł ich do Bronksu. Zaparkował przed domem, którego adres podał im Anthony.
– Nie uwierzysz – powiedział.
– W co?
– Jesteśmy śledzeni.
Mike wiedział, że nie powinien się oglądać za siebie i zdradzać, że o tym wie. Dlatego tylko siedział i czekał.
– Niebieski czterodrzwiowy Chevrolet nieprawidłowo zaparkowany jeden kwartał dalej. Dwaj faceci, obaj w baseballówkach i czarnych okularach.
Zeszłej nocy ta ulica tętniła życiem. Teraz praktycznie nie było tu nikogo. Nieliczni obecni spali na gankach lub poruszali się jak w letargu, ledwie przebierając nogami i przyciskając ręce do ciała. Mike niemal spodziewał się, że zaraz po ulicy przeturla się gnany wiatrem szarłat.
– Wejdź tam – rzekł Mo. – Ja porozmawiam z przyjacielem. Podam mu numer rejestracyjny ich samochodu i zobaczymy, co mi powie.
Mike kiwnął głową. Wysiadł, starając się nie zwracać uwagi na tamten wóz. Ledwie go zauważył, ale nie zamierzał ryzykować drugiego spojrzenia. Ruszył do drzwi domu. Były stalowe, pomalowane na szaro, z napisem: KLUB JAGUAR. Nacisnął guzik. Odezwał się brzęczyk i Mike pchnął drzwi.
Ściany były pomalowane na jasnożółty kolor, zazwyczaj kojarzący się z McDonaldem lub oddziałem dziecięcym jakiegoś nazbyt starającego się szpitala. Na prawo wisiała tablica ogłoszeń z reklamami psychoterapeutów, szkół muzycznych, klubów dyskusyjnych, grup terapeutycznych dla narkomanów, alkoholików oraz ofiar fizycznej i psychicznej przemocy. Kilku ogłoszeniodawców szukało sublokatorów do wynajętego mieszkania, podając na dole numery telefonów. Ktoś chciał sprzedać kanapę za sto dolarów. Ktoś inny chciał się pozbyć wzmacniacza gitarowego.
Minął tablicę ogłoszeń i podszedł do recepcji. Młoda kobieta z kółkiem w nosie podniosła głowę.
– W czym mogę panu pomóc? – spytała.
Trzymał w ręku zdjęcie Adama.
– Czy widziała pani tego chłopca? Położył przed nią zdjęcie.
– Jestem tylko recepcjonistką – powiedziała.
– Recepcjonistki też mają oczy. Pytałem, czy go pani widziała.
– Nie wolno mi rozmawiać o naszych klientach.
– Nie proszę, żeby pani o nich rozmawiała. Pytam tylko, czy go pani widziała.
Zacisnęła wargi. Teraz zauważył, że ma również przekłutą okolicę ust. Siedziała nieruchomo i patrzyła na niego. Zrozumiał, że w ten sposób niczego nie osiągnie.
– Mogę porozmawiać z osobą, która tym zarządza?
– To będzie Rosemary.
– Wspaniale. Mogę z nią porozmawiać?
Poprzekłuwana recepcjonistka podniosła słuchawkę. Zasłoniła dłonią mikrofon i coś wymamrotała. Po dziesięciu sekundach uśmiechnęła się.
– Panna McDevitt zobaczy się za panem. Trzecie drzwi po prawej.
Mike nie był pewien, czego oczekiwał, ale Rosemary McDevitt go zaskoczyła. Była młoda, drobna i miała ten rodzaj pierwotnej zmysłowości, który kojarzy się z pumą. W czarnych włosach dostrzegł purpurowe pasemko, a na ramieniu tatuaż zachodzący na szyję. Nosiła czarny skórzany top bez rękawów. Miała opalone ręce, a na bicepsach coś, co wyglądało jak skórzane opaski.
Wstała, uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę.
– Witam.
Uścisnął jej dłoń.
– W czym mogę panu pomóc?
– Nazywam się Mike Baye.
– Cześć, Mike.
– Hm, cześć. Szukam mojego syna.
Stał blisko niej. Mike miał sto osiemdziesiąt cztery centymetry wzrostu i był wyższy od tej kobiety o ponad piętnaście centymetrów. Rosemary McDevitt spojrzała na zdjęcie Adama. Z jej twarzy niczego nie dało się wyczytać.
– Zna go pani? – zapytał Mike.
– Wiesz, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
Próbowała oddać mu zdjęcie, ale Mike nie wziął go. Agresywne podejście niewiele mu dało, więc trochę zwolnił i zaczerpnął tchu.
– Nie proszę o naruszenie zaufania…
– No cóż, Mike, ależ tak. – Uśmiechnęła się słodko. – Właśnie o to prosisz.
– Ja tylko próbuję odnaleźć mojego syna. To wszystko.
Rozłożyła ręce.
– Czy to wygląda na biuro rzeczy znalezionych?
– On zaginął.
– To miejsce jest azylem, Mike, rozumiesz, co mówię? Dzieciaki przychodzą tutaj, żeby uciec od swoich rodziców.
Читать дальше