– Znasz jej męża?
– Dantego?
Tak.
– I?
Mike wzruszył ramionami.
– O co chodzi, Ilene?
– Chodzi o Dantego – powiedziała.
– Co z nim?
– On nie jest biologicznym ojcem chłopca.
Tak po prostu. Mike przez moment tylko siedział i milczał.
– Żartujesz.
– Taak, pewnie. Znasz mnie – to ja, doktor Żartownisia. Świetny kawał, no nie?
Mike powoli przyswajał tę wiadomość. Nie pytał, czy jest tego pewna lub czy chce powtórzyć analizy. Z pewnością już to przemyślała. Ilene miała rację – jeszcze większą niespodzianką było to, że nie mieli takiej sytuacji wcześniej. Dwa piętra pod nimi przyjmowali genetycy. Jeden z nich powiedział Mike'owi, że w losowo wybranej grupie ludności ponad dziesięć procent badanych nieświadomie wychowuje cudze dzieci.
– Żadnej reakcji na tę wiadomość? – powiedziała Ilene.
– Oo?
Ilene skinęła głową.
– Chciałam, żebyś został moim wspólnikiem – powiedziała – ponieważ uwielbiam twoją elokwencję.
– Dante Loriman nie jest miłym facetem, Ilene.
– Takie odniosłam wrażenie.
– To fatalna sprawa – rzekł Mike.
– Tak jak stan zdrowia jego syna.
Siedzieli i pozwalali tym słowom powoli zapadać w pamięć. Zabrzęczał interkom.
– Doktor Goldfarb?
– Tak.
– Jest tu Susan Loriman.
– Czy przyszła z synem?
– Nie – powiedziała pielęgniarka. – Och, ale jest z nią mąż.
■ ■ ■
– Co ty tu robisz, do diabła?
Główny inspektor śledczy hrabstwa Loren Muse zignorowała go i podeszła do zwłok.
– Dobry Boże – powiedział ściszonym głosem jeden z funkcjonariuszy – spójrzcie, co on zrobił z jej twarzą.
Wszyscy czworo stanęli w milczeniu. Dwaj z nich byli mundurowymi, którzy pierwsi przybyli na miejsce zbrodni. Trzecim był detektyw z wydziału zabójstw, który teoretycznie powinien prowadzić tę sprawę, leniwy stary gliniarz z brzuszkiem i zblazowaną miną, niejaki Frank Tremont. Loren Muse, szefowa detektywów hrabstwa Essex i jedyna kobieta wśród nich, była niższa od każdego z nich o prawie dwadzieścia pięć centymetrów.
– MD – oznajmił Tremont. – I to nie w terminologii medycznej.
Muse spojrzała na niego pytająco.
– MD, jak Martwa Dziwka.
Zmarszczyła brwi, gdy zachichotał. Muchy bzyczały nad krwawą miazgą, która kiedyś była ludzką twarzą. Ta nie miała już nosa, oczodołów, a nawet większości ust.
– Jakby ktoś przepuścił jej twarz przez maszynkę do mielenia mięsa – powiedział jeden z mundurowych.
Loren Muse spojrzała na zwłoki. Pozwoliła policjantom paplać. Niektórzy ludzie paplają, żeby się uspokoić. Muse do nich nie należała. Tamci ją ignorowali. Tremont też. Była jego bezpośrednią zwierzchniczką, właściwie zwierzchniczką ich wszystkich, i czuła bijącą od nich niechęć, jak wilgoć parującą z chodnika.
– Hej, Muse.
Tremont. Popatrzyła na niego, na ten jego brązowy garnitur oraz spory brzuch – efekt zbyt wielu nocy popijania piwa i zbyt wielu dni odżywiania się pączkami. Sprawiał kłopoty. Od kiedy została awansowana na głównego inspektora śledczego, do mediów wciąż wyciekały narzekania. Większość pochodziła od Toma Gaughana, reportera, który przypadkiem był mężem siostry Tremonta.
– O co chodzi, Frank?
– Już cię o to pytałem: co tu robisz, do diabła?
– Muszę ci się tłumaczyć?
– To moja sprawa.
– Owszem.
– I nie potrzebuję, żebyś zaglądała mi przez ramię.
Frank Tremont był niekompetentnym dupkiem, ale ze względu na swoje powiązania i lata służby niemal nietykalnym. Muse zignorowała go. Pochyliła się, wciąż patrząc na zmasakrowaną twarz zamordowanej.
– Zidentyfikowaliście ją już? – zapytała.
– Nie. Brak portfela i torebki.
– Zapewne skradzione – podsunął jeden z mundurowych.
Mnóstwo męskiego kiwania głowami.
– Załatwił ją jakiś gang – rzekł Tremont. – Spójrz na to. Wskazał na zieloną chustkę, którą kobieta wciąż ściskała w dłoni.
– Może to ten nowy gang, banda czarnych, którzy nazywają się Al – Kaida – powiedział jeden z mundurowych. – Noszą zielone.
Muse wstała i zaczęła obchodzić zwłoki. Przyjechała furgonetka koronera. Ktoś ogrodził miejsce zbrodni żółtą policyjną taśmą. Stał za nią tuzin dziwek, a może więcej, wyciągających szyje, żeby lepiej widzieć.
– Każ mundurowym pogadać z prostytutkami – powiedziała Muse. – Niech chociaż się dowiedzą, jaki miała pseudonim.
– O rany, naprawdę? – dramatycznie westchnął Tremont. – Nie sadzisz, że już o tym pomyślałem?
Loren Muse nie odpowiedziała.
– Hej, Muse.
– Co, Frank?
– Nie podoba mi się to, że tu jesteś.
– A mnie nie podoba się ten brązowy pasek noszony do czarnych butów. Jednak oboje musimy z tym żyć.
– To nie w porządku.
Muse wiedziała, że miał trochę racji. Prawdę mówiąc, bardzo lubiła swoje nowe, prestiżowe stanowisko głównego inspektora. Zaledwie trzydziestokilkuletnia Muse była pierwszą kobietą, która otrzymała tę nominację. Była z tego dumna. Jednak brakowało jej pracy w terenie. Tęskniła za wydziałem zabójstw. Dlatego wkraczała, kiedy mogła, szczególnie jeśli sprawę prowadził taki stary dupek jak Frank Tremont.
Lekarz sądowy Tara O'Neill podeszła i przegoniła mundurowych.
– Co za syf – szepnęła.
– Właściwa reakcja, pani doktor – powiedział Tremont. – Potrzebne mi zaraz zdjęcia, żebym mógł rozdać je ludziom.
Lekarka skinęła głową.
– Zamierzam pomóc w przesłuchiwaniu tych dziwek i znaleźć kilku głównych członków tego zasranego gangu – rzekł Tremont. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, szefowo.
Muse nie odpowiedziała.
– Martwa dziwka, Muse. Tu nie ma dla ciebie niczego na nagłówek. Na pewno nie jest to priorytetowa sprawa.
– Dlaczego nie?
– Hm?
– Powiedziałeś, że tu nie ma dla mnie niczego na nagłówek. To łapię. A potem dodałeś, że to na pewno nie jest priorytetowa sprawa. Dlaczego nie?
Tremont uśmiechnął się drwiąco.
– Och, racja, mój błąd. Martwa dziwka to priorytetowa sprawa. Zupełnie jakby ktoś skasował żonę gubernatora.
– To nastawienie, Frank. Właśnie dlatego tu jestem.
– Pewnie, jasne, dlatego. Pozwól, że ci powiem, jak ludzie traktują martwe dziwki.
– Nie mów, jakby same się o to prosiły?
– Nie. Posłuchaj, to może się czegoś nauczysz: jeśli nie chcesz skończyć w kostnicy, nie odstawiaj numerów w piątej dzielnicy.
– Powinieneś wybrać to na swoje epitafium – odparła Muse.
– Nie zrozum mnie źle. Dorwę tego psychola. Jednak nie bawmy się w priorytety i nagłówki. – Tremont przysunął się do niej, tak że niemal dotykał jej swoim brzuchem. Muse się nie cofnęła. – To moja sprawa. Wracaj za biurko i zostaw tę robotę dorosłym.
– Albo?
Tremont się uśmiechnął.
– Nie chcesz takich kłopotów, mała damo. Wierz mi.
Odszedł wściekły. Muse się odwróciła. Koroner skupiła całą uwagę na otwieraniu swojej walizki, udając, że tego nie słyszała.
Muse zbyła to wzruszeniem ramion i znów podeszła do zwłok. Starała się spojrzeć na nie okiem chłodnego obserwatora. Po pierwsze: ofiarą była kobieta rasy białej. Sądząc po skórze i budowie ciała, zapewne po czterdziestce, ale praca na ulicy postarza. Brak widocznych tatuaży.
Brak twarzy.
Muse dotychczas tylko raz widziała takie obrażenia. Kiedy miała dwadzieścia trzy lata, przez sześć tygodni pracowała w drogówce na obwodnicy New Jersey. Jakaś ciężarówka zjechała na przeciwległy pas ruchu i zderzyła się czołowo z toyotą celicą. Toyotę prowadziła dziewiętnastoletnia dziewczyna wracająca do domu z wakacji.
Читать дальше