– Mac, kiedy ostatni raz dawałeś jej aspirynę? – spytała.
– Dwie godziny temu.
– Chyba rośnie jej gorączka. Trzeba ją często poić. Zalecił mi to kiedyś lekarz, kiedy Sean miał wysoką temperaturę.
Nieraz już dłużyły mi się bezsenne noce, ale ta zdawała się nie mieć końca. Przynajmniej ze trzydzieści różnych chrząszczy dawało nieprzerwany koncert. Słyszeliśmy odgłosy pełznących nóżek i trzepoczących skrzydeł wokół nas, ale hałas czyniony przez te chrząszcze nie miał sobie równego.
Savich podtrzymywał ognisko, aby płomienie odstraszały pancerniki i węże. Laurę jednak zżerał inny, wewnętrzny ogień. Akurat zdrzemnąłem się, gdy poczułem, jak przy moim boku wstrząsały nią dreszcze. Wlałem jej do gardła tyle wody, ile mogłem, potem przytuliłem ją do siebie. Chyba to podziałało, gdyż przestała jęczeć i zasnęła płytkim, niespokojnym snem.
Musieliśmy za wszelką cenę dostać się do cywilizacji, ale przy naszym pieskim szczęściu mogło to oznaczać następne obozowisko gangsterów.
Nazajutrz rano podzieliliśmy się butelką wody, zjedliśmy po dwa mango, trzy banany i po kawałku ostatniego batonika. Byliśmy już gotowi do wymarszu, gdy Savich wyciągnął ręce po Laurę. Pokręciłem głową przecząco i przycisnąłem ją mocniej do piersi.
– Daj mi ją, bo się wykończysz – nalegał Savich. – Nie upłynęło znowu tak dużo czasu od twojego wypadku w Tunezji. Poniosę ją do południa, a ty będziesz wyrąbywał nam przejście. Potem znów ją weźmiesz.
Okazało się, że miałem szczęście, bo las się przerzedził i nie musiałem używać maczety. Laurze nad ranem spadła gorączka, ale była słaba. Wokół rany wystąpiło zaczerwienienie i obrzęk, ale nie wywiązała się ropa. Nałożyłem resztkę maści antybiotykowej, czując pod palcami rozgrzaną skórę. Nie umiałem ocenić powagi sytuacji, ale wiedziałem na pewno, że musimy wydostać się z tego piekła. Wszystkie zapasy były na ukończeniu, więc modliłem się, aby nagle na ścieżce pojawił się prawdziwy doktor z czarną torbą lekarską, mówiący po angielsku!
Savich podtrzymywał głowę Laury, a ja oberwałem obrębek koszuli, zmoczyłem go i obmyłem jej twarz. Otworzyła usta, więc dałem jej do picia tyle wody, ile chciała.
– Od wczorajszego popasu chyba zboczyliśmy trochę na południe – powiedziałem, kiedy ustaliłem nasze położenie. – Musimy skierować się na zachód i trzymać się tego kierunku.
– Gdzieś w końcu musimy trafić – zauważyła Sherlock, strząsając jakiegoś owada z nogi. – Nasza planeta nie jest aż taka duża.
– Słusznie, a więc prowadź! – zarządził Savich. – Mac, ty osłaniaj tyły. Wszyscy dobrze się rozglądajcie, bo mam ochotę na dobrego, dojrzałego banana.
Później trochę popadało i Sherlock zdążyła nałapać prawie pół butelki wody przez lejek zrobiony z liścia. Z dumą demonstrowała swój skarb, pusząc się jak paw. Mokre strąki włosów spadały jej na twarz popstrzoną cętkami ukąszeń owadów. Na to, że przemokliśmy do suchej nitki, nie dało się nic poradzić. Dobrze, że Savich uchronił ranę Laury przed zamoczeniem.
Grunt pod nogami rozmiękł, a wegetacja roślinna stała się bujniejsza. Wyciągnąłem więc maczetę i zacząłem torować drogę nam wszystkim, choć stawy w ramionach paliły mnie żywym ogniem. Nareszcie znaleźliśmy mały prześwit, gdzie dochodziło trochę światła słonecznego. Savich rozesłał koc w tej plamie, ułożył na nim Laurę, a pod głowę wsunął jej butelkę owiniętą drugim kocem.
Tym razem udało nam się rozpalić małe ognisko w ciągu dziesięciu minut. W słońcu łatwiej było nazbierać suchej huby, a suty ogień odstraszał owady.
Savich znów zaczął obierać mango nożyczkami.
– Zawsze lubiłem owoce południowe – przyznał się. Odciął gruby plaster i dał Sherlock, następny podał mnie. Pomachałem nim przed nosem Laury, która od razu otworzyła usta. Dobrze, że miała jeszcze apetyt, a jedzenie wyraźnie ją ożywiało. Usiadła i z miejsca skierowała rozmowę na całkiem określony tor:
– Sherlock, przeżywałaś jeszcze potem taki sam odlot albo ciągnęło cię, żeby znowu zażyć ten narkotyk?
– Coś ty? – Wzdrygnęła się na samą myśl o tym. – Aha, wiem, dlaczego pytasz. Chodzi ci o to, jak szybko ten środek doprowadzał do uzależnienia, prawda? Inaczej nie nadawałby się do handlu, bo nie byłoby chętnych na następne działki.
– Otóż to właśnie. A jak u ciebie, Mac?
– Na szczęście nic takiego nie czułem.
– To znaczy, że nie dostaliście odpowiedniej ilości – zawyrokowała Laura. – Widocznie do uzależnienia trzeba więcej niż trzech działek.
– Myślisz, że Jilly już jest narkomanką? – spytała Sherlock.
– Niestety, tak – odpowiedziałem z najwyższą niechęcią.
– Ciekawam, kto jeszcze w Edgerton próbował tych prochów i co się z nim teraz dzieje.
– Głowę daję, że Charlie Duck próbował, bo patolog powiedział mi, że w jego krwi wykrył jakąś nieznaną substancję, i musiał przeprowadzić dodatkowe badania. Niewykluczone, że Charlie specjalnie to zażył, bo chciał sprawdzić, jak działa. Pamiętajcie, że przedtem był gliniarzem.
– Może dlatego zginął – dodała Laura.
– To się trzyma kupy – mruknął Savich, odgryzając kęs banana.
– Zaraz, Mac… – przypomniała sobie nagle Sherlock. – Kiedy leżałeś w szpitalu w Bethesda, potrafiłeś nawiązać łączność duchową z Jilly i wiedziałeś, kiedy spadła z klifu. Może teraz zdarzyło się coś podobnego i Jilly przyszła do ciebie we śnie, żeby cię ostrzec?
– Rzeczywiście, trudno to inaczej wytłumaczyć – zgodził się Savich, zwijając skórkę od banana. – Chyba że byłeś tak zaćpany, iż zwidywały ci się niestworzone rzeczy.
– Faktycznie byłem zaćpany, ale może to także oznaczać, że Jilly żyje. Trudno się w tym połapać, prawda, Lauro? – Wyciągnąłem rękę, aby sprawdzić ciepłotę jej czoła. – Jak się czujesz?
– Na razie czuję, że coś mi łazi po nodze. Strząsnąłem z jej nogi salamandrę, która śmignęła cienkim ogonkiem, zanim znikła w gęstej ściółce leśnej. Tymczasem Savich strugał następny pierzasto rozwidlony patyczek na podpałkę, czyniąc z niego prawdziwe dzieło sztuki.
Laura leżała na wznak z zamkniętymi oczami, od czasu do czasu pojękując. Twarz miała bladą jak papier, a wargi prawie sine. Wlałem jej do gardła rozpuszczoną w wodzie aspirynę i ponad nią wymieniłem rozpaczliwe spojrzenie z Savichem, bo w apteczce mało co zostało. Z troską zmarszczył brwi i mocniej ścisnął Sherlock za rękę. Przebrnęliśmy po błotnistym gruncie jeszcze jakieś trzy i pół kilometra, aż znaleźliśmy odpowiednie miejsce na nocleg.
Następnego ranka Laura osłabła jeszcze bardziej, miała dreszcze i gorączkę, a wokół rany wlotowej i wylotowej nasiliło się zaczerwienienie i obrzęk. Z tym już nie było żartów, należało jak najszybciej dostarczyć ją do szpitala. Wstaliśmy o wschodzie słońca i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Savich niósł Laurę na rękach.
– Kierujemy się na zachód – zarządziłem i zacząłem wyrąbywać przejście maczetą.
O dziewiątej rano Savich wypatrzył wielką kiść dojrzałych bananów. Zerwał je przy akompaniamencie wrzasków małp, które pozbawiliśmy śniadania. Dobrze, że niczym nas nie obrzuciły.
Około południa poczułem jakiś silny zapach. Zatrzymałem się, wziąłem głębszy oddech i nie tylko w nozdrzach, ale i w ustach poczułem sól morską. Już chciałem krzyknąć z radości, gdy usłyszałem donośne, męskie głosy, nie dalej niż sześć metrów od nas.
Читать дальше