– Czy możesz w tej chwili wyobrazić sobie rozkoszny, chłodny prysznic? – spytała.
– Już sobie wyobrażam. – Na chwilę przymknąłem oczy. – Na pewno umieściłbym go w pierwszej dziesiątce największych przyjemności świata. Może nawet na trzecim miejscu, ale chciałbym, żebyś była już zdrowa, wesoła i weszła pod ten prysznic razem ze mną.
Nie odpowiedziała na to, co bardzo mnie zaniepokoiło. Kontynuowaliśmy marsz, ale teraz, oprócz konieczności przebijania się przez gęste poszycie, kolejną niewygodą stało się błotniste podłoże. Człapaliśmy w śliskiej glinie, ochlapani błotem po kolana. Czyniło to dalsze posuwanie się równie trudnym, jak wysysanie limetki przez słomkę. Raz o mało nie upadłem, dobrze, że Sherlock mnie podtrzymała.
Pot lał się z nas strumieniami. Savich dyszał ciężko po każdym uderzeniu maczetą. Nad naszymi głowami skrzeczały i piszczały ptaki i małpy, ale nie widzieliśmy ich, choć chwilami czyniły ogłuszający raban.
Pomyślałem, że zaraz padnę na kolana i więcej się stąd nie ruszę, gdy moją uwagę przykuły motyle, żywo ubarwione, w różnych odcieniach czerwieni, żółci i zieleni. Jeden, o szeroko rozpiętych skrzydłach, jaskrawoniebieskich z czarną obwódką, towarzyszył nam przez dłuższy odcinek drogi, unosząc się na wysokości mojej twarzy. Kiedy motyle znikły – uświadomiłem sobie, że posunęliśmy się co najmniej o siedem metrów na zachód. Las deszczowy mógł przerażać, ale te motyle były wcieleniem piękna.
Sherlock znów zauważyła w podszyciu dwa węże koralowe, tak jaskrawo ubarwione, że niepodobna było je przeoczyć. Błysnęły nam w oczy swoimi pomarańczowymi i białymi obrączkami i popełzły szukać lepszego schronienia.
Sprawdziłem, czy wszyscy mają mocno zasznurowane buty i nogawki spodni wepchnięte w cholewki. Trudno było to dostrzec pod warstwą błota, ale przynajmniej owady i węże miały utrudniony dostęp do naszej skóry. Znalazłem ślady ukąszeń tylko na grzbietach dłoni, na co już nie mogłem nic poradzić.
Najważniejsze było, abyśmy z życiem wydostali się z tego zielonego piekła. Przez resztę popołudnia nie usłyszeliśmy ani warkotu helikoptera, ani ludzkich głosów. Smażyliśmy się w tym rozgrzanym piecu tylko we czwórkę.
– O rany, popatrz, co znalazłem! – zakrzyknął nagle Savich. – Wspaniałe, dojrzałe banany! Zjemy je razem z mango, a batoniki będą na deser.
Znaleźliśmy też zielone orzechy kokosowe, zwane przez miejscową ludność pipas, których zawartość można było wypić po rozbiciu skorupy. Sherlock jeszcze podczas deszczu nałapała wody do pustych butelek przez liście zwinięte na kształt lejków, ale na wszelki wypadek zabraliśmy ze sobą jeszcze sześć takich orzechów.
Potem się zamieniliśmy – Savich niósł Laurę, a ja wyrąbywałem dla nas przejście maczetą. Zanim uporałem się z wyjątkowo gęstą plątaniną pnączy, podzieliłem się z Savichem swoimi wątpliwościami:
– Ciekawe, czy znaleźli tego drania Molinasa. Jeśli nie, to może ugryzł go koralowy wąż, może mrówki jedzą go żywcem?
– Albo Del Cabrizo tak się na niego wnerwił przez naszą ucieczkę, że sam go załatwił – dokończył Savich. Ja natomiast wolałem nie myśleć, co mogło się stać z córką Molinasa.
Doszliśmy do niewielkiej polanki i postanowiliśmy rozłożyć tam obóz. Prześwity między gałęziami dopuszczały trochę światła słonecznego, w którym widać było stadko dzikich indyków przebiegających z jednej strony na drugą. Zanim wkroczyliśmy na polankę, znikły już w leśnym gąszczu. Musieliśmy się zatrzymać, bo robiło się późno.
Laura coraz bardziej traciła siły i nawet zwykła rozmowa ją wyczerpywała. Podałem jej antybiotyk, aspirynę i dwie tabletki przeciwbólowe, więc zostały nam już tylko cztery. Nie miała gorączki i bandaże wyglądały czysto, ale słabła w oczach.
Sherlock omiotła polankę do czysta, aby, jak mówiła, stworzyć większą przestrzeń dla swobodnej wymiany tlenu, dzięki czemu ognisko miało lepiej się palić. Potem okopała nasze obozowisko rowkiem, który miał zatrzymać różne niemiłe pełzające i biegające stworzenia. Ja tymczasem nazbierałem huby, gałęzi i kawałków spróchniałego drewna na podpałkę – znalazła się i brzoza, której zalety zachwalała Laura.
Savich ostrugał kilka patyczków i nożyczkami wyjętymi z apteczki rozczapierzył ich końce na kształt piór.
– Dziadek mnie tego nauczył – pochwalił się. – Podobno to się dużo szybciej pali.
Z pomocą Sherlock ułożyłem stosik kory brzozowej i suchej trawy nad wzgórkiem huby. Savich zapałkami wyjętymi z apteczki podpalił wystrugane pręciki. Prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że to rzeczywiście działa, ale podpałka zajęła się błyskawicznie. Wkrótce ognisko zapłonęło jasno, a my z lubością przysunęliśmy się do niego.
– Zjadłabym teraz hot-doga z frytkami i kiszonym ogórkiem! – rozmarzyła się Sherlock.
– Wolałbym tortillę z ostrym sosem. – Savich zatarł ręce, uśmiechając się od ucha do ucha. Tuż za nim zaszeleściła gałąź i zza drzewa wystawiła łepek brązowa nakrapiana jaszczurka. Popatrzyła na nas i przylgnęła płasko do kory, stając się prawie niewidzialna.
Może do tego hot-doga wystarczyłyby mi pikle, mniejsza o ogórki… – rozważała głośno Sherlock, popatrując na Laurę, ale ta leżała cicho. Zważywszy, że byliśmy uwięzieni w krajobrazie niczym z upiornych malowideł Hieronima Boscha – dobrze, że choć przez chwilę potrafiliśmy stworzyć pozory normalności. Zapadał wieczór i chrząszcze coraz liczniej wyłaziły na żer.
– Popatrz tylko, jak świetnie udało nam się to ognisko. Jesteśmy genialni! – zagadałem do Laury, ale ona nie patrzyła ani na mnie, ani na ognisko, tylko na coś po swojej prawej stronie, zaraz za rowkiem odgradzającym nasz biwak. Twarz jej zrobiła się blada jak papier, a z gardła, zamiast mojego imienia, wydobywał się tylko zduszony skrzek.
Wyciągnąłem zza pasa broń i powoli obróciłem się w tamtą stronę.
Na tylnych nogach, z obnażonymi pazurami, tak długimi i zakrzywionymi, że jednym pociągnięciem obdarłby mi twarz ze skóry, stał złocistobrązowy pancernik olbrzymi. Był dużo większy od pospolitych w zachodnim Teksasie małych pancerników, jakie często się tam widzi rozjechane na szosach. Nie widziałem takiego nawet w zoo, tylko na zdjęciach. Miał długi ryj i małe oczki, których z nas nie spuszczał.
– On nie je ludzi, tylko robaki! – szepnęła Laura.
– To bardzo pocieszająca wiadomość – odszepnąłem i opuściłem pistolet. Kto wie, czy jakieś niepowołane osoby nie usłyszałyby wystrzału? Zamiast tego Savich podsunął mi kamień, który rzuciłem tak, aby upadł o jakieś piętnaście centymetrów od miejsca, gdzie stał pancernik. Ten wydał dziwny, syczący dźwięk i znikł w gęstym poszyciu. Odetchnęliśmy z ulgą.
Nadszedł najwyższy czas, aby coś zjeść. Savich obrał owoce mango nożyczkami, które okazały się bardzo praktycznym znaleziskiem. Mnie natomiast przypadło w udziale obieranie bananów.
Dokładnie oglądałem każdy plaster owocu, zanim go zjadłem. Nie przypuszczałem jednak, aby groziła nam biegunka lub zatrucie pokarmowe po spożyciu czegoś, co sami obraliśmy. Zjedliśmy po dwa mango i po jednym bananie, zagryzając batonikiem.
– Jest dopiero ósma wieczorem – zauważyła Sherlock. – Czy ktoś może wie, jaki dzień dziś mamy?
– Jeśli dziś piątek, to zaraz położymy Seana spać, zejdziemy na dół i napijemy się pysznej, francuskiej kawy – zażartował Savich. Sherlock roześmiała się na samą myśl o tym i przysunęła się do Laury. Położyła rękę najpierw na jej policzku, a potem na czole.
Читать дальше