Co to za ghule, Które mają przyjść i zamordować chłopców?
– Ghule! – krzyczała Tammy, odrzuciwszy głowę do tylu, a jej głos odbijał się echem od ścian stodoły. – Gdzie jesteście? Mamy dla was dwa przysmaki, takie jakie lubicie – dwóch słodkich chłopców. Weźcie noże i siekiery! Ghule, przybywajcie!
Zawodziła coraz głośniej, powtarzając to trzy razy. Za każdym razem jej glos miał coraz bardziej złowieszcze brzmienie, a te absurdalne słowa niosły przerażającą treść.
Tammy Tuttle kopnęła chłopca, który chciał wypełznąć z kręgu. Savich widział, że musi działać. Gdzie są te ghule?
Usłyszał jakiś dźwięk, całkowicie różny od ludzkiego głosu, jakby głośny, jękliwy syk, dźwięk, który nie pochodził z tego świata. Poczuł na rękach gęsią skórkę. Przejęło go nagłe uczucie zimna. Już miał wyskoczyć z kryjówki, kiedy otworzyły się wrota stodoły, oślepiające światło zalało jej wnętrze, a w jego blasku zobaczył jakby lejkowate słupy piasku, poruszające się z ogromną prędkością, jak trąba powietrzna. Kiedy światło przygasło, te słupy piasku przybrały formę wirujących białych stożków, obracających się wokół własnej osi, podnoszących się do góry i opadających w dół, łączących się ze sobą i znowu się rozdzielających Nie, to tylko słupy powietrza, jeszcze białe, bo nie zdążyły zassać kurzu. Ale co to był za dźwięk? Coś dziwnego, czego nie potrafił zidentyfikować. Śmiech? Nie, to jakieś szaleństwo, a jednak on to słyszał.
Chłopcy zobaczyli wirujące nad ich głowami słupy powietrza i zaczęli krzyczeć ze strachu. Rob podskoczył, chwycił swojego starszego brata i wyciągnął go z kręgu.
Tammy Tuttie miała wzrok skierowany ku górze, ale obróciła się zaraz i podniosła nóż do góry.
– Wracajcie tam, małolaty! – wrzasnęła. – Nie wolno wam rozgniewać ghuli. Wracajcie natychmiast do kręgu! WRACAJCIE!
Chłopcy odpełzli jeszcze dalej. Tommy Tuttie rzucił się na nich i zaczął popychać ich do środka. Tammy Tuttie właśnie miała ugodzić nożem Donny'ego Arthura, kiedy Savich wyskoczył zza beli siana i strzelił do niej. Kula trafiła ją w ramię. Upadła; nóż wyleciał jej z ręki.
Tommy Tuttie obrócił się szybko, mierząc ze strzelby nie do Savicha, tylko do chłopców. Savich wpakował mu kulę w środek czoła.
Tammy Tuttie jęczała na podłodze, trzymając się za ramię. Chłopcy stali przytulani do siebie i razem z Savichem patrzyli na wirujące białe stonki.
– Co to jest? – szepnął jeden z chłopców.
– Nie wiem, Rob, – Savich przyciągnął ich do siebie. – Jakaś przedziwna wirowa burza tropikalna, nic więcej.
Tammy usiłowała się podnieść, miotając przekleństwa, ale znowu upadła. Rozległ się głośny świst i jeden ze stożków podskoczył w ich kierunku. Savich nie zastanawiał się, tylko przestrzelił go na wylot. To przypominało posyłanie kul we mgłę. Stożek podskoczył w górę, potem dołączył do swojego towarzysza. Zaczęły wirować jak szalone, a po chwili już ich nie było. Po prostu zniknęły.
– Już wszystko dobrze. Donny, Rob – Savich przyciągnął chłopców jeszcze bliżej do siebie. – Jestem z was dumny, wasi rodzice też będą dumni. To naturalne, że jesteście przerażeni. Ja też się bałem. Ale teraz jesteście już bezpieczni.
Chłopcy tak mocno przytulili się do niego, że czuł, jak łomoczą im serca. Łkali spazmatycznie, ale wiedzieli już, że są ocaleni.
– Wszystko w porządku – uspokajał ich Savich. – Niedługo będziecie w domu. Rob, Donny, wszystko jest OK.
Osłaniał ich przed Tammy Tuttle, która już nie jęczała. Nie obchodziło go, w jakim ona jest stanie.
– Ghule – powtarzał w kółko jeden z chłopców załamującym się głosem. – Opowiadali nam, co ghule zrobiły z innymi chłopcami – zjadały ich w całości, a jak nie były głodne, to rozszarpywały ich na kawałki, i ogryzały kości.
– Tak, wiem – powiedział Savich.
Nie pojmował tego wszystkiego, a przecież widział slupy i stożki powietrza na własne oczy. To były na pewno zwykłe wiry powietrza, nic więcej. Nie było tam żadnych siekier ani noży. A może przekształcały się w jakiś sposób w coś bardziej materialnego? No nie, to przecież czyste szaleństwo. Czul, że coś mu się zastopowało w głowie. Chyba poczucie rzeczywistości. Rozsądek domagał się odrzucenia tego, co widział, unicestwienia ghuli, sprawienia, by nigdy nie istniały. To na pewno było jakieś łatwo wytłumaczalne, naturalne zjawisko, a może iluzja, która powstała w umysłach dwójki psychopatów. Jednak cokolwiek to było, to, co rodzeństwo Tuttle nazywało ghulami, on je widział, strzelał do nich, a ich obraz na zawsze wrył mu się w pamięć. A może jednak to były zwykłe wiry powietrzne, które odebrały mu jasność widzenia? Może tak było.
Stał nieruchomo, przytulając do siebie chłopców i starając się ich uspokoić. W środku było już pełno agentów oraz szeryf ze swoimi ludźmi. Jeden z agentów pochylił się nad Tammy Tuttle. Inni przeszukiwali stodołę i składzik uprzęży, cal po calu.
Wszyscy byli radośnie podnieceni. Odbili chłopców i pokonali dwójkę psychopatów.
Tammy Tuttle odzyskała przytomność i trzymając się za ramię, wrzeszczała na całe gardło. Przeklinała Savicha, krzyczała, że dopadną go ghule, że ona tego dopilnuje, że zginie razem z tymi małolatami. Przerażeni chłopcy trzymali się go kurczowo. Wreszcie jeden z agentów uderzył ją pięścią w szczękę.
– Uśmierzyłem jej ból – uśmiechnął się szeroko. – Nie mogłem patrzeć na cierpienia takiej wytwornej, delikatnej damy.
– Dziękuję ci – Savich zwrócił się do chłopców: – Przysięgam wam, że ona już nikomu nie zrobi krzywdy. Przysięgam wam.
Podeszła do nich Sherlock i bez słowa wzięła Roba i Donny'ego w ramiona.
Weszli sanitariusze z noszami. Prowadził ich Duży Bob o byczym karku. Powstrzymał ich gestem.
– Zaczekajcie chwilę – powiedział, patrząc na dwoje agentów, którzy obejmowali chłopców, starając się dodać im otuchy. – Wydaje mi się, że te dzieciaki dostają teraz najlepsze lekarstwo. Zajmijcie się kobietą. Facet nie żyje.
Po trzech godzinach w stodole nie było już nikogo. Zabrano również wszystkie dowody rzeczowe, jak pudełka po pizzy, łańcuchy i kajdanki, kilkadziesiąt papierków po batonikach. Chłopców zawieziono natychmiast do biura szeryfa w Stewartville, gdzie czekali na nich rodzice. Mieli danie. Postanowiono, że FBI przesłucha ich dopiero za kilka dni.
Wszyscy agenci wrócili do centrali i wjechali na piąte piętro, do Biura Dochodzeń Karnych, żeby napisać raporty.
Klepali się po plecach, uradowani. Zwyciężyli. Nie było fałszywych tropów, wszystko poszło gładko. Zdążyli uratować chłopców. Mówili tylko o tym, jak Savich załatwił tamtą dwójkę.
Savich zwołał wszystkich, którzy brali udział w akcji.
– Słuchajcie, czy wtedy gdy otworzyły się wrota stodoły, ktoś z was zobaczył coś dziwnego?
Nikt niczego nie zauważył.
– A czy ktoś widział, żeby coś wydostawało się ze stodoły, cokolwiek to było?
Przy stole konferencyjnym panowało milczenie.
– Niczego nie widzieliśmy, Dillon – odezwała się Sherlock. – Wrota stodoły otworzyły się do środka, w powietrzu wisiał gęsty pył, i to wszystko. – Popatrzyła na innych agentów. Pokręcili głowami. – Nie widzieliśmy też, żeby coś wychodziło ze stodoły.
– Rodzeństwo Tuttle nazywało ich ghulami – powiedział wolno Savich. – Były tak wyraźne, że do jednego z nich strzeliłem. Potem zniknęły. Staram się patrzeć na tę sprawę obiektywnie. Zrozumcie, nie spodziewałem się zobaczyć niczego niezwykłego, a jednak coś widziałem. Chciałbym wierzyć, że to był tylko wir powietrza, który rozpadł się na dwie części. Nie wiem, co o tym myśleć. Może ktoś z was znajdzie jakieś wytłumaczenie.
Читать дальше