Gdy godzinę później dotarł do zabudowań Uniwersytetu Stanowego, czuł się odświeżony i odnowiony, zupełnie jakby przespał całą noc w wygodnym łóżku. Zostawił samochód na parkingu i w ostrym, krystalicznym powietrzu ruszył pieszo przez teren uniwersytetu.
Lucy Overlock siedziała w swoim gabinecie na wydziale antropologii. Dzięki swym stu osiemdziesięciu centymetrom wzrostu i strojowi składającemu się z dżinsów i flanelowej koszuli wyglądała bardziej jak drwal niż profesor uniwersytetu.
Powitała go kiwnięciem głowy i uściskiem twardej dłoni. Nawet siedząc za biurkiem, była imponującą kobietą o budowie amazonki.
– Przez telefon powiedział pan, że ma pytania na temat szczątków znad jeziora Locust.
– Chciałbym dowiedzieć się czegoś o rodzinie Gow. Jak zmarli. Kto ich zabił.
Uniosła brew.
– Jest jakieś sto lat za późno, by kogoś aresztować za tę zbrodnię.
– Niepokoją mnie okoliczności ich śmierci. Czy udało wam się znaleźć jakieś doniesienia prasowe o tym morderstwie?
– Tak, Vince’owi – mojemu doktorantowi. Rozpatruje przypadek rodziny Gow w swojej pracy doktorskiej. Odtwarza dawne morderstwo na podstawie szczątków. Poświecił parę tygodni na znalezienie informacji. Nie wszystkie stare gazety trafiły do archiwów. Wasz teren był wówczas tak słabo zaludniony, że niewiele o nim pisano.
– A zatem jak zginęła rodzina Gow?
– Obawiam się, że to banalna historia. Niestety, przemoc w rodzinie nie jest współczesnym wynalazkiem.
– Ojciec to zrobił?
– Nie. Siedemnastoletni syn. Jego ciało znaleziono wiele tygodni później, wiszące na drzewie. Najwyraźniej popełnił samobójstwo.
– A motywy? Czy chłopak miał zaburzenia?
Lucy rozparła się na krześle, a na jej opaloną twarz padło światło z okna. Lata pracy na dworze odbiły się na jej cerze i zimowe światło podkreślało wszystkie piegi i zmarszczki.
– Nie wiemy, rodzina najwyraźniej żyła w znacznym odosobnieniu. Według map nadań z tego okresu, własność Gowów obejmowała cały południowy brzeg jeziora. Być może wśród sąsiadów nikt dobrze nie znał chłopca.
– A zatem rodzina była zamożna?
– Nie wiem, czy zamożna, ale niewątpliwie posiadali dużo ziemi. Vince mówił, że ten teren stał się własnością rodziny Gow pod koniec osiemnastego wieku, i tak było aż do tego…
wydarzenia. Później wyprzedano ziemię po kawałku i zabudowano.
– Czy Vince to ten zapyziały chłopak z kucykiem?
Roześmiała się.
– Wszyscy moi studenci są zapyziali. To niemal warunek uzyskania doktoratu.
– A gdzie mógłbym go teraz znaleźć?
– Od dziewiątej powinien być u siebie w gabinecie. W suterenie muzeum. Zadzwonię i uprzedzę go, że pan do niego idzie.
Lincoln był tu już wcześniej. Tym razem na szerokim drewnianym stole leżały ceramiczne skorupy, a nie ludzkie szczątki, a okna sutereny zasypał śnieg. Brak naturalnego światła i wilgotne kamienne stopnie sprawiły, że Lincoln miał wrażenie, iż znalazł się w wielkiej, podziemnej grocie. Wszedł w labirynt półek z eksponatami, stosów pudełek, zawierających artefakty, o nadgryzionych wilgocią etykietkach. „Ludzka szczęka dolna (mężczyzna)” – odczytał na jednej. Pomyślał, że drewniana skrzynka to żałośnie anonimowe miejsce dla czegoś, co niegdyś było ludzką szczęką. Zaczynało go już drapać w gardle od kurzu, pleśni i niewyraźnego, dymnego zapachu, który z każdym krokiem w głąb sutereny stawał się coraz mocniejszy. Marihuana.
– Panie Brentano? – zawołał.
– Jestem tutaj – odpowiedział mu głos. – Niech pan skręci w lewo przy wypchanej sowie.
Po kilku następnych krokach Lincoln stanął przed wielką sową w szklanej gablotce. Skręcił w lewo.
„Gabinet” Vince’a Brentano składał się zaledwie z biurka i szafki kartotekowej, wciśniętych między półki z eksponatami. Choć w zasięgu wzroku nie było żadnej popielniczki, zapach marihuany wisiał ciężko w powietrzu, a młody mężczyzna, najwyraźniej niepewnie czując się w obecności policjanta, przyjął defensywną pozycję, barykadując się za biurkiem i opierając na wyciągniętych przed siebie rękach. Patrząc Vince’owi prosto w oczy, Lincoln wyciągnął dłoń na powitanie.
Po krótkiej chwili wahania Vince ją uścisnął. Obaj zrozumieli znaczenie tego gestu: zawarto układ.
– Proszę siadać – zaproponował Vince. – Może pan zestawić to pudło na podłogę, ale proszę uważać, bo krzesło się trochę chwieje. Wszystko tu się chwieje. Jak pan widzi, mam luksusowe biuro.
Lincoln zestawił pudło z krzesła. W środku coś zagrzechotało.
– Kości – wyjaśnił Vince.
– Ludzkie?
– Goryla nizinnego. Używam ich na wykładach porównawczych. Daję je studentom i proszę o diagnozę, ale nie mówię, że nie są ludzkie. Powinien pan usłyszeć, co wymyślają. Wszystko od akromegalii po syfilis.
– To podstępny chwyt.
– Całe życie jest podstępnym chwytem. – Vince rozparł się na krześle, patrząc na Lincolna z ciekawością. – Zakładam, że ta wizyta także jest podstępem. Zazwyczaj policja nie grzebie w morderstwach sprzed stu lat.
– Rodzina Gowów interesuje mnie z innych powodów.
– Jakich?
– Wydaje mi się, że ich śmierć może mieć związek z naszymi obecnymi problemami w Tranquility.
Vince wyglądał na zdziwionego.
– Czy mówi pan o tych niedawnych morderstwach?
– Popełnili je normalni skądinąd chłopcy. Nastolatki, które straciły nad sobą kontrolę i zabiły. Psychologowie dziecięcy przeprowadzają psychoanalizę każdego dzieciaka w mieście, ale nie potrafią wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Więc zacząłem myśleć o tym, co przydarzyło się Gowom. O podobieństwach.
– Chodzi panu o nastoletniego zabójcę? – Vince wzruszył ramionami. – Popychadło też ma granice wytrzymałości. Gdy władza zbyt mocno naciska, młodzi ludzie buntują się. To się zdarzało wielokrotnie.
– To nie jest bunt. Ci chłopcy wpadają w amok, zabijają przyjaciół i rodzinę. – Przerwał na chwilę. – To samo zdarzyło się pięćdziesiąt dwa lata temu.
– Co się zdarzyło?
– W tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku w Tranquility w listopadzie popełniono siedem morderstw.
Siedem? – Vince szeroko otworzył oczy za szkłami okularów w drucianej oprawce. – W miejscowości liczącej ile osób?
– W 1946 roku Tranquility liczyło siedmiuset mieszkańców. A teraz znów przeżywamy taki sam kryzys.
Vince zaśmiał się nerwowo.
– Człowieku, musicie mieć u siebie poważne problemy socjologiczne. Ale niech pan nie obciąża za to młodzieży. Niech pan szuka winy w starszych. Gdy dzieci rosną w atmosferze przemocy, uczą się, że przemoc jest sposobem na rozwiązywanie problemów. Tatuś wielbi wszechmogącą broń, wychodzi i dla sportu rozwala sarnę. Synek odczytuje komunikat: zabijanie jest frajdą.
– To zbyt gładkie wyjaśnienie.
– Nasze społeczeństwo wielbi agresję! A potem wkładamy broń w ręce dzieci. Niech pan spyta pierwszego z brzegu socjologa.
– Nie wydaje mi się, by socjologowie potrafili wyjaśnić nasz przypadek.
– No dobrze, a jakie jest pańskie wyjaśnienie?
– Deszcze.
Zapadło długie milczenie.
– Słucham?
– W tym roku mieliśmy identyczny wzorzec pogody jak w roku 1946. Zaczęło się w kwietniu od bardzo obfitych opadów deszczu. Lokalny most został zerwany, zwierzęta domowe potonęły…
Vince uniósł oczy do nieba.
– Biblijny potop?
– Wie pan, nie jestem zbyt religijny…
– Ja też nie wierzę w Boga. Jestem naukowcem.
Читать дальше