– To bardzo ważne. Musisz powiedzieć mi prawdę, Taylor. Czy któryś z was coś zażywał?
– Mówię prawdę.
Patrzył jej prosto w oczy. Uwierzyła mu.
– A co ze Scottym? – zapytał. – Czy Scotty też tu przyjedzie?
Oczy zapiekły ją od nagłych łez.
– Przykro mi, Taylor – powiedziała cicho. – Wiem, że byliście dobrymi przyjaciółmi…
– Najlepszymi. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
– Był w szpitalu. I coś się stało. Próbowaliśmy go uratować, ale było… nie było nic…
– Nie żyje, tak?
Bezpośrednie pytanie wymagało szczerej odpowiedzi.
– Niestety – przyznała cicho.
Ukrył twarz w podkurczonych kolanach. Jego słowa przerywał szloch.
– Scotty nigdy nie zrobił nic złego! Był takim ciamajdą. Tak go zawsze nazywał J.D.: głupi ciamajda. Nigdy się za nim nie ująłem. Powinienem był coś powiedzieć, ale nigdy… bo ja…
– Taylor. Taylor, muszę ci zadać jeszcze jedno pytanie.
– … Bałem się.
– Spędzałeś ze Scottym dużo czasu. Dokąd chodziliście?
Nie odpowiedział, kołysał się tylko na łóżku.
– Naprawdę muszę to wiedzieć, Taylor. Gdzie zwykle chodziliście?
Wciągnął powietrze.
– Z… z innymi chłopakami.
– Gdzie?
– Nie wiem! Wszędzie.
– Do lasu? Do kogoś do domu?
Przestał się kiwać i przez chwilę sądziła, że nie usłyszał ostatniego pytania. W końcu podniósł głowę i spojrzał na nią.
– Nad jezioro.
Jezioro Locust. Było centrum wszystkiego, co działo się w Tranauility, miejscem pikników i wyścigów pływackich, ulubionym terenem wioślarzy i wędkarzy. Bez jeziora nie byłoby letnich przybyszów i strumienia pieniędzy. Samo miasteczko straciłoby rację bytu.
To wszystko ma coś wspólnego z jeziorem, pomyślała nagle. Woda i opady. Powódź i bakterie.
Noc, gdy świeciła się woda.
– Taylor – zapytała – czy ty i Scotty pływaliście w jeziorze?
– Codziennie – potwierdził.
Zebranie mieszkańców miało rozpocząć się o wpół do ósmej, ale już kwadrans po siódmej wszystkie miejsca w szkolnej stołówce były zajęte. Ludzie tłoczyli się w przejściach, podpierali ściany i wpychali się przez tylne drzwi, by znaleźć schronienie przed zimnym wiatrem na dworze. Claire stała z boku, skąd miała dobry widok na stół prezydialny. Siedzieli przy nim Lincoln, Fern Comwallis i przewodniczący Rady Miejskiej, Glen Ryder. Pięciu pozostałych członków rady zajęło miejsca w pierwszym rzędzie.
Claire rozpoznawała wiele twarzy. Większość zebranych stanowili rodzice, z którymi spotykała się przy różnych szkolnych okazjach. Dostrzegła kilku kolegów ze szpitala Knox. Kilkunastu nastolatków stało z tyłu kafeterii, tak zbitych razem, jakby spodziewali się ataku ze strony starszych.
Glen Ryder stukał młotkiem, ale tłum był zbyt wielki i zbyt poruszony, by go słuchać. Zdenerwowany Ryder w końcu wdrapał się na krzesło i wrzasnął:
– Zebrani mają się uspokoić, i to już!
Kafeteria nareszcie umilkła i Ryder mógł mówić dalej.
– Wiem, że nie ma tu dość miejsc dla wszystkich. Wiem, że na dworze są ludzie, którzy się denerwują, bo muszą stać na dziesięciostopniowym mrozie. Ale komendant straży pożarnej twierdzi, że już i tak przekroczyliśmy dozwolony limit zagęszczenia tej sali. Nie możemy nikomu pozwolić wejść, jeśli ktoś inny najpierw nie wyjdzie.
– Moim zdaniem, te dzieciaki tam z tyłu mogą wyjść i zrobić miejsce starszym – powiedział jakiś mężczyzna.
– Też mamy prawo tu być – zaprotestował jeden z nastolatków.
– To przez was tu w ogóle jesteśmy!
– Jeśli macie o nas mówić, chcemy usłyszeć, co kto ma do powiedzenia!
Kilka osób odezwało się naraz.
– Nikogo stąd nie usuniemy! – krzyknął Ryder. – To otwarte zebranie, Ben, i nie możemy nikogo wykluczać. A teraz zaczynajmy. – Ryder spojrzał na Lincolna. – Może komendant policji, pan Kelly, powie nam, jak wyglądają obecnie problemy miasta.
Lincoln wstał. Po jego pochylonych ramionach widać było, że kilka ostatnich dni wyczerpało go fizycznie i emocjonalnie.
– To nie był dobry miesiąc – powiedział. Typowe niedopowiedzenie a la Lincoln Kelly. – Wszyscy wiedzą o morderstwach. Strzelanina w szkole drugiego listopada, a potem morderstwo u Braxtonów piętnastego listopada. To dwa morderstwa w ciągu dwóch tygodni. Ale najbardziej przeraża mnie, że to chyba jeszcze nie koniec. Ostatniej nocy moi ludzie ośmiokrotnie interweniowali w awanturach wywołanych przez agresywnych młodocianych. Nigdy dotychczas nie widziałem nic podobnego. Jestem w tym miasteczku gliną od dwudziestu dwóch lat. Widziałem już pomniejsze fale przestępstw, jak osiągały szczyt, a potem uspokajały się. Ale to, co widzę teraz – dzieciaki, które starają się nawzajem zranić, nawzajem pozabijać, dzieciaki, które starają się zabić ludzi, których kochają… – Pokręcił głową i usiadł, nic już więcej nie mówiąc.
– Pani Cornwallis? – powiedział Ryder.
Dyrektorka szkoły średniej wstała zza stołu. Fern Cornwallis była przystojną kobietą, a dzisiaj postarała się wyglądać jak najlepiej. Lśniące blond włosy upięła we francuski kok. Należała do nielicznych umalowanych kobiet na sali. Jednak kredka do ust jedynie podkreślała bladość jej twarzy.
– Chciałabym przyklasnąć wszystkiemu, co powiedział przed chwilą komendant policji. Nigdy nie widziałam nic, co przypominałoby taki gniew i agresję, jakich ostatnio jesteśmy świadkami. I nie jest to problem wyłącznie szkoły. To także problem w waszych domach. Znam te dzieci! Patrzyłam, jak rosną. Widywałam je w mieście, na korytarzach szkolnych, a czasami także w moim gabinecie. I te, które teraz wdają się w bójki, to dzieci, których nigdy nie uznałabym za rozrabiaki. Żadne z nich w minionych latach nie przejawiało agresywnych cech. I nagle stwierdzam, że ich już nie znam.
Nie poznaję tych dzieci. – Przerwała i przełknęła ślinę. – Boję się ich.
– Więc czyja to wina? – wrzasnął Ben Doucette.
– Nie twierdzimy, że to jest czyjaś wina – odparła Fern. – Staramy się tylko zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Nasza szkoła razem z gimnazjum sprowadziła pilnie pięciu nowych pedagogów – doradców. Psycholog okręgowy, doktor Lieberman, intensywnie pracuje z personelem szkoły średniej. Usiłuje opracować plan działania.
Ben wstał. Był wiecznie skrzywionym, pięćdziesięcioparoletnim kawalerem. W Wietnamie stracił rękę i zdrową dłonią zawsze trzymał się za kikut, jakby chciał podkreślić swoje poświęcenie.
– Mogę wam powiedzieć, na czym polega problem – oświadczył. – To ten sam problem, który pojawił się w całym kraju. Żadnej cholernej dyscypliny. Gdy miałem trzynaście lat, czy odważyłbym się chwycić nóż i grozić matce? Mój stary tak dałby mi w łeb, że bym się przewrócił.
– Co pan proponuje? – spytała Fern. – Żebyśmy dawali lanie czternastolatkom?
– Czemu nie?
– Tylko spróbuj! – krzyknął jeden z chłopaków, któremu natychmiast zaczął wtórować chór pozostałych: „Spróbuj, spróbuj, spróbuj!”.
Zebranie wymknęło się spod kontroli. Lincoln wstał i uniósł rękę, prosząc o ciszę. Miarą szacunku, jakim cieszył się w mieście, był fakt, że tłum się w końcu uspokoiłby usłyszeć, co komendant chce powiedzieć.
– Pora porozmawiać o realistycznych rozwiązaniach – rzekł.
Wstał Jack Reid.
– Nie możemy mówić o rozwiązaniach, póki nie porozmawiamy o tym, dlaczego to wszystko się dzieje. Moi chłopcy mówią, że najwięcej problemów powodują nowe dzieciaki w szkole, te, które przeniosły się tu z innych miast. Zakładają gangi, a może sprowadzają narkotyki.
Читать дальше