Nadia poprowadziła chłopców na korytarz i schodami w dół. Od ulicy dzieliły ich tylko dwa piętra. Tupanie i hałas, jaki robili chłopcy, zbiegając w dół, wydawał się odbijać echem od ścian pustej klatki schodowej. Byli już na parterze, kiedy Aleksiej zatrzymał się gwałtownie.
– Zaczekajcie! Zapomniałem o Szu-Szu! – krzyknął i rzucił się z powrotem.
– Wracaj! – zawołała Nadia. – Nie możesz tam iść!
– Nie mogę go zostawić! – krzyknął Aleksiej.
– Wracaj natychmiast!
Aleksiej nie zareagował. Wbiegał po schodach, nie zważając na wołanie. Nadia właśnie miała za nim pobiec, kiedy Piotr powiedział:
– On nie pojedzie bez Szu-Szu.
– Kim, do cholery, jest ten Szu-Szu? – spytała zdenerwowana.
– To wypchany pies. Aleksiej ma go od dawna.
Nadia popatrzyła w górę klatki schodowej, w kierunku czwartego piętra i w tym właśnie momencie Jakow dojrzał w jej oczach coś, czego nie rozumiał: niepokój. Zatrzymała się w pół kroku, jakby nie wiedziała, czy ma biec za chłopcem, czy zostawić go w spokoju. Kiedy Aleksiej dołączył do nich, ściskając w rękach zniszczonego Szu-Szu, kobieta oparła się o poręcz schodów i odetchnęła z ulgą.
– Mam go! – krzyknął Aleksiej, obejmując wypchanego zwierzaka.
– No to idziemy – powiedziała Nadia, popędzając chłopców. Wszyscy czterej wepchali się na tylne siedzenia samochodu, ale było tam zbyt mało miejsca i Jakow musiał siedzieć częściowo na kolanach Piotra.
– Nie mógłbyś posadzić tego kościstego tyłka gdzie indziej? – burknął Piotr.
– Niby gdzie? Na twojej gębie? – Zaczęli się poszturchiwać.
– Przestańcie! – powiedziała Nadia, odwracając się z przedniego siedzenia. – Zachowujcie się porządnie.
– Tu jest za mało miejsca – poskarżył się Piotr.
– To postarajcie się, żeby było go więcej. I bądźcie cicho! – spojrzała w kierunku bloku, gdzie na czwartym piętrze było mieszkanie Miszy.
– Dlaczego czekamy? – zapytał Aleksiej.
– Czekamy na Gregora. On jeszcze podpisuje dokumenty.
– Jak długo to będzie trwało?
Kobieta oparła głowę o siedzenie i patrząc przed siebie, powiedziała.
– Niezbyt długo.
Mało brakowało – pomyślał Gregor, kiedy Aleksiej wrócił do mieszkania po wypchanego psa. Gdyby chłopak pojawił się chwilę później, mogłoby się zrobić gorąco. Co ta głupia Nadia sobie wyobrażała? Puściła tego gówniarza z powrotem na górę! Od początku był przeciwny, żeby zatrudniać Nadię. Reuben uparł się jednak, że musi być kobieta. Ludzie bardziej ufają kobiecie. Odgłos kroków oddalał się w miarę, jak chłopiec zbiegał po schodach. Potem było głuche trzaśnięcie drzwi wejściowych. Wtedy Gregor odwrócił się do Miszy. Stary stał przy oknie, patrząc w dół na ulicę, gdzie w samochodzie siedzieli jego czterej chłopcy. Przycisnął dłonie do szyby, grube palce rozstawił szeroko. Kiedy odwrócił się, miał łzy w oczach. Pierwsze, co powiedział, dotyczyło jednak pieniędzy.
– Są w walizce?
– Tak – potwierdził Gregor.
– Cała suma?
– Dwadzieścia tysięcy dolarów amerykańskich. Pięć tysięcy za każdego dzieciaka. Zgodził się pan na taką sumę.
– Tak – Misza westchnął i przesunął dłonią po twarzy pooranej głębokimi bruzdami. Widać było, że często zaglądał do kieliszka i dużo palił. – Zostaną adoptowani przez porządne rodziny – powiedział, uspokajając sam siebie.
– Nadia już tego dopilnuje. Ona kocha dzieciaki. To dlatego wybrała taką pracę.
Misza zdobył się na słaby uśmiech.
– Może mogłaby znaleźć amerykańską rodzinę dla mnie?
Gregor musiał go jakoś odciągnąć od okna. Wskazał walizkę leżącą na stole.
– Proszę sprawdzić, jeżeli pan chce.
Misza podszedł do walizki i otworzył zamek. W środku znajdowały się równo poukładane banknoty. Dwadzieścia tysięcy dolarów. Wystarczy na tyle wódki, żeby sobie zupełnie rozwalić wątrobę. Jak tanio w dzisiejszych czasach można kupić ludzką duszę – pomyślał Gregor. Teraz w Rosji można było dostać wszystko. Skrzynię izraelskich pomarańczy, amerykański telewizor, chwilę przyjemności z kobietą. Okazje były wszędzie, szczególnie dla tych, którzy chcieli je wykorzystać. Misza stał, gapiąc się na pieniądze. Należały teraz do niego, ale nie czuł z tego powodu satysfakcji, raczej obrzydzenie. Zamknął walizkę i stał nadal z opuszczoną głową. Jego dłonie spoczywały na czarnym, twardym plastiku.
Gregor stanął za Miszą i popatrzył na jego łysinę. Szybko podniósł pistolet automatyczny z tłumikiem i wystrzelił dwukrotnie prosto w głowę. Krew prysnęła na ścianę. Misza, zanim upadł twarzą na podłogę, zahaczył o stół i walizka z głuchym hukiem upadła na dywan. Gregor zdążył ją chwycić, zanim rozpływająca się krew zdołała jej dosięgnąć. Na plastiku pozostały ślady krwi. Gregor poszedł do łazienki i wytarł walizkę papierem toaletowym. Wrzucił go do klozetu i spuścił wodę. Kiedy wrócił do pokoju, w którym leżał Misza, kałuża krwi rozlała się szerzej po podłodze i zaczęła już wsiąkać w drugi dywan.
Gregor spojrzał dookoła, zastanawiając się, czy nie zostawił żadnych śladów i czy mógł uznać, że robota została wykonana. Kusiło go, żeby wziąć butelkę wódki, zdecydował jednak, że lepiej nie. Musiałby tłumaczyć się chłopcom, dlaczego zabrał cenną dla Miszy rzecz. Gregor nie miał cierpliwości odpowiadać na wszystkie pytania tych dzieciaków. To była rola Nadii. Wyszedł z mieszkania i zszedł na dół. Nadia i chłopcy czekali w samochodzie. Kiedy wsiadł, Nadia spojrzała na niego pytająco, wiedział, o co jej chodzi.
– Masz wszystkie papiery? Podpisane? – zapytała.
– Tak. Mam wszystkie.
Nadia zagłębiła się w fotel, wzdychając z wyraźną ulgą. Ma za słabe nerwy – pomyślał Gregor ruszając. Bez względu na to, co mówił Reuben, kobieta jest dodatkowym ciężarem.
Z tylnego siedzenia dobiegały odgłosy jakichś przepychanek. W lusterku Gregor widział, jak chłopcy rozdawali sobie kuksańce. Wszyscy oprócz najmniejszego Jakowa, który patrzył prosto przed siebie. Ich spojrzenia spotkały się w lusterku. Gregor miał dziwne wrażenie, że z dziecięcej twarzy patrzyły na niego oczy dorosłej osoby. Potem chłopak odwrócił się i szturchnął swojego sąsiada w ramię. Nagle tylne siedzenie zmieniło się w kłębowisko przewalających się ciał oraz wirujących rąk i nóg.
– Spokój! – nakazała Nadia. – Czy nie potraficie siedzieć cicho? Czeka nas długa podróż do Rygi.
Chłopcy uspokoili się. Przez chwilę było zupełnie cicho. Potem Gregor zobaczył w lusterku jak ten najmniejszy, ten z dorosłymi oczami, uderza łokciem sąsiada. Gregor nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Nie było powodów do obaw. W końcu przecież to były tylko dzieciaki.
Była północ. Karen Terrio walczyła z sennością. Całą uwagę skupiła na tym, żeby nie zjechać z drogi. Siedziała za kierownicą już bez mała dwa dni. Wyjechała zaraz po pogrzebie ciotki Doroty i zatrzymywała się tylko na chwilę krótkiej drzemki albo na zjedzenie hamburgera i wypicie kawy. Wlewała w siebie całe litry kawy. Obrazy z pogrzebu ciotki z upływem dni coraz bardziej oddalały się we wspomnieniach. Zwiędłe mieczyki. Bezimienni kuzyni. Sczerstwiałe kanapki. Zobowiązania, zbyt wiele tych cholernych zobowiązań. Teraz tylko chciała jak najszybciej znaleźć się w domu.
Była już tak blisko, tylko pięćdziesiąt mil od Bostonu, ale czuła, że znowu musi zjechać z autostrady i przespać się trochę, zanim ruszy dalej. Na ostatnim postoju, w kafejce „Dunkin Donuts” wypiła trzy filiżanki kawy. To pomogło na trochę, na tyle, aby bez problemów pokonać odcinek od Springfield do Sturbridge. Kofeina przestawała już działać i chociaż Karen wiedziała, że nie śpi, to jednak co chwila musiała gwałtownie podnosić opadającą głowę. Czuła, że przysypia, nawet jeżeli to były tylko sekundy. Z ciemności przed nią wyłonił się znak restauracji „Burger King”. Zamówiła kawę i ciastko – jagodziankę. Usiadła przy stoliku. O tej porze w restauracji było tylko kilku klientów, wszyscy mieli ze zmęczenia twarze blade jak maski. Duchy autostrady – pomyślała Karen. Te same, które odwiedzają każdy przystanek przy autostradzie. W restauracji było dziwnie cicho, każdy usilnie starał się nie zasnąć, żeby jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę. O dzień dalej od swego dzieciństwa.
Читать дальше