Nie sądziłem, że kiedykolwiek opowiem tę historię. Nie pozwalała mi na to żona; twierdziła, że nikt mi nie uwierzy i narobię sobie tylko wstydu. W rzeczywistości nie chciała, żebym to jej narobił wstydu.
– A Ralph i Trudy? – zapytałem. – Byli tam. Oni też to widzieli.
– Trudy każe twojemu bratu trzymać gębę na kłódkę – oznajmiła Ruth – i nie trzeba go będzie długo przekonywać.
W tej kwestii prawdopodobnie się nie myliła. Ralph był wówczas inspektorem okręgu szkolnego numer 49 w New Hampshire, a ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie oświatowy urzędnik z małego stanu, jest wystąpienie w jednej z kablówek w czasie antenowym zarezerwowanym dla relacji o UFO nad Phoenix i kojotach liczących do dziesięciu. Poza tym historia o cudach jest nic niewarta bez cudotwórcy, a Ayana zniknęła.
Lecz dziś moja żona nie żyje – miała atak serca w samolocie, którym leciała do Kolorado, aby pomóc w wychowaniu naszego pierwszego wnuka, i zmarła prawie natychmiast. (Tak przynajmniej mówią przedstawiciele linii lotniczych, jednak w dzisiejszych czasach nie można im nawet powierzać bagażu). Nie żyje również mój brat Ralph – doznał udaru, grając w turnieju golfa seniorów – a Trudy kompletnie zidiociała. Mój ojciec zmarł dawno temu; gdyby nadal żył, miałby ponad setkę. Zostałem tylko ja, więc ja opowiem tę historię. Nie sposób w nią uwierzyć (Ruth miała co do tego rację) i nadawać jej jakieś znaczenie – cuda nie zdarzają się nikomu z wyjątkiem tych szczęśliwych czubków, którzy widzą je wszędzie. Ale jest interesująca. I prawdziwa. Wszyscy widzieliśmy, co się stało.
* * *
Mój ojciec umierał na raka trzustki. Można chyba wiele powiedzieć o ludziach, słuchając tego, co mówią w tego rodzaju sytuacjach (fakt, że nazywam nowotwór „tego rodzaju sytuacją”, z pewnością mówi również coś o waszym narratorze, przez całe życie uczącym angielskiego chłopców i dziewczęta, których najpoważniejszymi problemami zdrowotnymi były urazy sportowe i trądzik).
– Jego podróż dobiega kresu – powiedział Ralph.
– To go dorwało – rzekła szwagierka Trudy. W pierwszej chwili pomyślałem, że powiedziała „to w nim dojrzało” i wydało mi się to w irytujący sposób poetyckie. Wiedziałem, że się przesłyszałem, że nie mogła czegoś takiego powiedzieć, ale chciałem, żeby to była prawda.
– Leży na deskach – podsumowała Ruth.
Nie powiedziałem: „I może niech już lepiej nie wstaje”, lecz tak pomyślałem. Ponieważ cierpiał. To było przed dwudziestu pięciu laty – w 1982 roku – i cierpienie było nadal czymś akceptowanym w ostatnim stadium nowotworu. Pamiętam, jak dziesięć albo dwanaście lat później przeczytałem, że większość chorych na raka umiera w milczeniu, ponieważ są zbyt słabi, by krzyczeć. To tak wyraźnie przypomniało mi sypialnię mojego ojca, że poszedłem do łazienki i ukląkłem przed miską klozetową pewien, że zaraz zwymiotuję.
Ale ojciec zmarł dopiero cztery lata później, w 1986 roku. Mieszkał wtedy na specjalnym osiedlu mieszkaniowym dla seniorów i wcale nie zabił go rak trzustki. Udławił się kawałkiem steku.
* * *
Don „Doc” Gentry i jego żona Bernadette – moi rodzice – po przejściu na emeryturę wyprowadzili się do podmiejskiego domu w Ford City, niedaleko Pittsburgha. Po śmierci żony Doc zastanawiał się, czy przenieść się na Florydę, ale uznał, że go na to nie stać, i został w Pensylwanii. Kiedy rozpoznano u niego raka, spędził trochę czasu w szpitalu, gdzie wyjaśniał każdemu, że jego ksywka pochodzi z czasów, gdy był weterynarzem. Kiedy wytłumaczył to wszystkim, których to obchodziło, wysłali go do domu, żeby umarł, i cała rodzina, jaką miał – Ralph, Trudy, Ruth i ja – przybyła do Ford City, aby mu przy tym asystować.
Pamiętam bardzo dobrze jego sypialnię. Na ścianie wisiał obrazek Chrystusa, który pozwalał dziateczkom przyjść do siebie. Na podłodze leżał postrzępiony dywanik w odcieniach przyprawiającej o mdłości zieleni, zrobiony przez moją matkę i niezaliczający się do jej najlepszych. Przy łóżku był stojak do kroplówki z nalepioną kalkomanią Piratów z Pittsburgha. Każdego dnia wchodziłem do tego pokoju z coraz większym przerażeniem i każdego dnia spędzałem tam coraz więcej czasu. Pamiętałem Doca siedzącego na werandzie domu, gdzie dorastaliśmy, w Derby w Connecticut, z puszką piwa w jednej dłoni i cygarem w drugiej, z rękawami olśniewająco białego podkoszulka zawsze zawiniętymi dwa razy, by odsłonić gładką, zaokrągloną linię bicepsa i wytatuowaną tuż nad lewym łokciem różę. Należał do pokolenia, które nie wstydziło się chodzić w granatowych, niespłowiałych dżinsach i które nadal nazywało je „drelichami”. Czesał się jak Elvis i sprawiał trochę groźne wrażenie: marynarza, który przed zejściem na brzeg wypił dwa drinki i teraz szuka guza. Pamiętam uliczny korowód w Derby, gdzie on i moja matka przerwali całą imprezę, tańcząc jitterbuga do Rocket 88 Ike’a Turnera i Kings of Rhythm. Ralph miał wtedy chyba szesnaście lat, ja jedenaście. Gapiliśmy się na naszych rodziców z rozdziawionymi ustami i po raz pierwszy zrozumiałem, że robią to w nocy, na golasa i w ogóle o nas nie myślą.
W wieku osiemdziesięciu lat, po wypisaniu ze szpitala mój obdarzony niebezpiecznym wdziękiem ojciec stał się kolejnym szkieletem w piżamie (miał na niej logo Piratów). Jego oczy tliły się pod krzaczastymi bujnymi brwiami. Pocił się obficie mimo dwóch wiatraczków, jego wilgotna skóra pachniała niczym stara tapeta w opuszczonym domu. W oddechu czuć było czarną woń rozkładu.
Ralph i ja z całą pewnością nie byliśmy zamożni, ale kiedy dołożyliśmy trochę własnych pieniędzy do oszczędności ojca, stać nas było na wynajęcie prywatnej pielęgniarki i gospodyni, która przychodziła pięć razy w tygodniu. Radziły sobie dobrze, przebierając go i utrzymując w czystości, lecz w dniu kiedy moja szwagierka powiedziała, że „to w nim dojrzało” (nadal wolę myśleć, że tak właśnie się wyraziła), Bitwa Zapachów dobiegała kresu. Pokiereszowane stare gówno wygrywało na punkty z nieopierzonym dziecięcym pudrem Johnsona i wydawało mi się, że sędzia już wkrótce przerwie walkę. Doc nie mógł chodzić do toalety (którą niezmiennie nazywał „klopem”), w związku z czym nosił pieluchy i plastikowe majtki. Nadal był w wystarczającym stopniu świadomy, by zdawać sobie z tego sprawę i odczuwać skrępowanie. Czasami z kącików jego oczu spływały łzy, a z ust, z których niegdyś padało sakramentalne „Hej, ślicznotko!”, wydobywały się nieartykułowane okrzyki desperackiego, pełnego odrazy rozbawienia. Ból zawładnął nim na dobre, najpierw koncentrując się w tułowiu, a potem promieniując na wszystkie strony. Środki przeciwbólowe przestały działać. Pielęgniarka mogła dać mu więcej, ale niewykluczone, że to by go zabiło, i dlatego nie chciała się zgodzić. Ja chciałem dać mu więcej, nawet gdyby miało go to zabić. I zrobiłbym to z pomocą Ruth, gdyby moja żona była osobą która potrafi udzielić tego rodzaju wsparcia.
– Ona się domyśli – powiedziała, mając na myśli pielęgniarkę – a wtedy napytasz sobie biedy.
– To mój tato!
– To jej nie powstrzyma. – Dla Ruth szklanka była zawsze do połowy pusta. Nie chodziło o to, że tak ją wychowano; taka się po prostu urodziła. – Złoży na ciebie donos. Możesz trafić za kratki.
Dlatego go nie zabiłem. Żadne z nas go nie zabiło. Zamiast tego zabijaliśmy czas. Czytaliśmy mu, nie wiedząc, ile z tego rozumie. Zmienialiśmy mu bieliznę i wypełnialiśmy wiszącą na ścianie kartę leków. Panował niesamowity upał i co jakiś czas przestawialiśmy dwa wiatraczki w nadziei, że powstanie przeciąg. Oglądaliśmy mecze na małym kolorowym telewizorze, na którym trawa była fioletowa, i mówiliśmy mu, że w tym roku Piraci grają fantastycznie. Rozmawialiśmy ze sobą o jego coraz ostrzejszym profilu. Patrzyliśmy, jak cierpi, i czekaliśmy, aż umrze. I któregoś dnia, kiedy spał, wydając z siebie terkotliwe chrapanie, uniosłem wzrok znad antologii Najlepszych amerykańskich poetów dwudziestego wieku i zobaczyłem w drzwiach sypialni wysoką tęgą czarną kobietę i czarną dziewczynkę w ciemnych okularach.
Читать дальше