Odpędził myśli o Annie i synu.
– O czym ojciec myślał? – dopytywał się Braun.
– O czym? Znów biegłem w kierunku małej kamiennej chaty na południowym brzegu jeziora, gdzie miał czekać Jacob Yost.
Morgen czuł, jak wali mu serce. Do tego stopnia był zaabsorbowany myślami o synu, że przez moment zapomniał o podwójnej gardzie.
– Świetnie! – odezwał się Braun tryumfująco. – Przypomniał sobie ojciec coś nowego! – A więc, kim był ów Jacob Yost?
Schwytany w pułapkę Morgen wiedział, że nie ma wyboru i musi kontynuować relację, starając się jednak wyjawić jak najmniej szczegółów, chociaż trzymając się prawdy.
– Yost miał kontakty z ruchem oporu – wyjaśnił Morgen. – Rozmawiałem z nim krótko po pierwszym wyznaniu sierżanta SS. Miałem nadzieję, że będzie w stanie przekazać informacje Amerykanom, a za ich pośrednictwem całemu światu. Wiedziałem, że to zrobi, nawet gdyby miał zapłacić życiem. Już niemal dobiegałem do chaty. Esesmani postrzelili mnie. Rana była lekka, ale spowalniała moją ucieczkę, oni zaś zbliżali się. I wtedy wkroczyła Boska Opatrzność.
Kardynał uniósł brwi, jak gdyby wcześniej nie wiedział o tym z zapisów rozmów z księdzem.
– Do miasteczka zbliżali się Amerykanie, ostrzeliwali okolicę. Jeden z pocisków upadł na zamarznięte jezioro między mną a ścigającymi mnie esesmanami, bliżej nich. Na zawsze zapamiętam, jak eksplozja rozerwała lód pokrywający jezioro. Wybuch uniósł w górę ogromne kry i żołnierze wpadali do ciemnej wody. Później bryły lodu spadały, jak kawałki układanki, zakrywając tonących.
Dotarłem do chaty, w której miałem spotkać się z Yostem. Kiedy wszedłem do przedsionka, drzwi otworzyły się, ale zamiast Yosta dostrzegłem wysoką postać odzianą w mundur oficera SS. Odwróciłem się i rzuciłem do ucieczki. – Głos Morgena zadrżał. – Tamten strzelił mi w głowę.
W pomieszczeniu wciąż rozbrzmiewały ostatnie słowa księdza. Jasny dzień dobiegał końca, słońce zaczęło zachodzić za górskie granie. Siedzieli tak przez dłuższy czas, obserwując zapadający zmierzch, żaden nie chciał spojrzeć w oczy drugiego.
Kiedy Braun odezwał się wreszcie, wydawało się, że jego głos niesie echo.
– Ojcze, doceniam ogromny wysiłek związany z przypomnieniem sobie tych wydarzeń i pragnę podkreślić, jak było to dla mnie ważne, zwłaszcza że ojciec przypomniał sobie coś nowego. – Przerwał na chwilę, szukając odpowiednio dobranych słów. – Oprócz tego, że ten nowy fakt jest istotny, kardynalne pytanie brzmi następująco: Czy przypomina sobie ojciec, w której z nich spośród setek kopalni soli znajdowała się relikwia Sekretnego Mesjasza?
Morgen włożył wiele wysiłku w to, by sprawić przed kardynałem wrażenie, że ze wszystkich sił pragnie sobie przypomnieć.
– Nie, Wasza Eminencjo. To jeden z wielu szczegółów, które rany głowy na zawsze zabrały z mej pamięci.
Z pełną premedytacją skłamał.
Seth Ridgeway leżał na plecach, wpatrując się w ciemnościach w sufit. Jak zwykle prześcieradła owinęły się wokół niego, poskręcały i poplątały jak lina, a koc leżał zepchnięty w bezładzie w nogach łóżka. Przetarł twarz dłonią, by otrzeć krople potu, które perliły się na czole i górnej wardze. Wytarł dłoń o prześcieradło i obrócił się, próbując znaleźć na tyle wygodną pozycję, by zasnąć.
Lecz sen nie nadchodził. Widział szczury pełzające po ciele Tony’ego Bradforda, rozszarpujące go na kawałki, nagle zobaczył, że to Rebeka Weinstock; stała na pomoście i trzymała się za gardło, którego już nie było.
Położył na boku, zamknął oczy, ale znów pojawiały się twarze śmierci. Tej nocy udało mu się na chwilę zasnąć, zaraz po powrocie do domu z obrazem, lecz sen natychmiast spłoszyły koszmary: pogrążony był we śnie i nagle ktoś zapalił światło. Otworzył oczy i przekonał się, że leży na podłodze w magazynku wydziału filozofii. Nad nim stał Tony Bradford.
– Wstawaj ty leniwy draniu! – krzyczał.
Jego twarz zrobiła się czerwona i napęczniała z gniewu. Żyły po obu stronach szyi wystawały niczym grube liny.
– Wstawaj i prowadź zajęcia ze studentami!
Słowa Tony’ego były coraz głośniejsze, aż wreszcie nie był już w stanie ich zrozumieć. No i to rażące światło. Zamknął oczy, ale zdawało się, że promienie przechodzą przez powieki.
Ból eksplodował w klatce piersiowej i boku; przez moment znów znalazł się na ulicy. Dealer koki odbezpieczał uzi. Pierwsza seria pocisków trafiła partnera Ridgeway’a prosto w twarz. Druga uderzyła Setha w klatkę piersiową i obróciła go, następne kule trafiły już w bok i plecy.
W rzeczywistości tamtego dnia ciemność zapadła szybko, ale w koszmarze nadal było jasno.
Seth otworzył oczy i dostrzegł twarz partnera.
– Ty skurwysynu, powinieneś mnie ostrzec – warknął tam ten. – To powinieneś być ty; ty powinieneś zginąć, nie ja.
Seth usiłował wstać, chciał coś wyjaśnić, lecz nie mógł ruszać ani nogami, ani rękami, ani nawet ustami. Był sparaliżowany.
– Ty odrażająca kupo mięsa!
Twarz zmieniła się nagle w oblicze Rebeki Weinstock, ale oskarżający głos wciąż był głosem jego partnera. Seth czuł, jak łzy spływają mu po policzkach. Mógł przecież wszystko wyjaśnić, chciał to zrobić, ale nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Zamiast Rebeki Weinstock, zobaczył Zoe.
– Pozwoliłeś im porwać mnie – odezwała się z wyrzutem. – Pozwoliłeś im zabrać mnie. Taki z ciebie glina!
Potem Seth rozdzielił się na dwie postacie. Jedna z nich unosiła się pod sufitem i spoglądała na dół na siebie samego. Zobaczył, jak osuwa się ze śladem po kuli w czole, a szczury wygryzają krwistą dziurę w jego ciele. Potem poczuł ostry, niewypowiedziany ból i dotyk małych łapek uzbrojonych w pazurki, drapiących go po oczach, oraz ciepło nagich ogonów ślizgających się po jego brzuchu i kroczu. Obudził się z krzykiem.
Otworzył oczy i patrzył na fluoryzujący wyświetlacz budzika. Dochodziła trzecia. Koszmar dręczył go. Usiadł na brzegu łóżka i dostrzegł swoje zamglone odbicie w lustrze toaletki Zoe. Drewniana szkatułka na biżuterię, którą kupił jej podczas rejsu po Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, stała po jednej stronie komody, kolekcja kosmetyków, lakiery do paznokci i inne drobiazgi stały po drugiej stronie. Wszystkie te przedmioty zdawały się oskarżać go o zaniedbanie.
Powoli przesunął się, potem wstał. Sprężyny łóżka zaskrzypiały głośno, jakby przypominając, że Zoe zamierzała wymienić je na nowe. Aż go zakłuło w sercu, gdy przypomniał sobie chwile, kiedy leżeli razem, wtuleni jedno w drugie, ramię przy ramieniu, oddech przy oddechu. Czy to jeszcze kiedyś wróci?
Podszedł do okna, oparł się o parapet i wyjrzał na ulicę. Deszczowe chmury zniknęły, odsłaniając gwiazdy, które małymi, jasnymi punkcikami zdobiły niebo.
– Dlaczego, Boże? – zapytał cichym głosem, a para oddechu skropliła się na szybie. – Cóż takiego uczyniłem, że mi to zrobiłeś? Modliłem się, starałem się żyć według twoich przykazań. Dlaczego pozwoliłeś, żeby to się stało?
Potem zmagał się ze sobą, by odpędzić myśli, które nachodziły go coraz częściej. Być może Bóg nie istnieje. Albo Bóg ma to wszystko gdzieś.
Po drugiej stronie ulicy w miejsce toyoty pojawił się ciemny sedan, w środku dostrzegł dwóch ludzi. Przez moment był zirytowany, że go śledzono, ale szybko mu przeszło. Stratton wykonywał po prostu swoją robotę.
Читать дальше