Hugh Laurie
Sprzedawca broni
Mojemu ojcu
Jestem wdzięczny pisarzowi i prezenterowi telewizyjnemu Stephenowi Fry'owi za uwagi; Kim Harris i Sarah Williams za ich zniewalająco dobry smak i inteligencję; mojemu literackiemu agentowi Anthony'emu Goffowi, który okazywał mi nieustające wsparcie i zachęcał do dalszej pracy; mojej teatralnej agentce Lorraine Hamilton za to, że nie przeszkadzało jej, że mam również agenta literackiego, oraz mojej żonie Jo za rzeczy, których lista wypełniłaby książkę dłuższą niż ta.
Widziałem dziś rano człowieka,
Co nie chciał pójść na śmierć.
Patrick Shaw-Stewart
Wyobraźcie sobie, że musicie złamać komuś rękę.
Nieważne, prawą czy lewą. Rzecz w tym, że musicie ją złamać, bo jeśli nie… no cóż, to też nie ma znaczenia. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że jeśli tego nie zrobicie, przytrafi się wam coś złego.
W związku z tym mam następujące pytanie: czy łamiecie rękę szybko — trzask, ojej, przepraszam najmocniej, zaraz panu pomogę założyć tę prowizoryczną szynę — czy też przeciągacie całą zabawę do ośmiu minut, z każdą chwilą zwiększając odrobinę nacisk na kończynę, aż odchodzący od zmysłów delikwent zacznie z bólu chodzić po ścianach i wyć z przerażenia?
No przecież. Oczywiście. Właściwa decyzja, jedyna właściwa decyzja, to załatwić sprawę możliwie jak najszybciej. Złam rękę, popraw sobie humor kieliszkiem brandy, bądź dobrym obywatelem. To jedyne słuszne rozwiązanie.
Chyba że…
No chyba że…
A co, jeżeli nienawidziłbyś osoby po drugiej stronie ręki? Tak naprawdę, naprawdę jej nienawidził.
To właśnie kwestia, którą muszę teraz wziąć pod uwagę.
Mówię „teraz”, mając na myśli „wtedy”, czyli chwilę, którą właśnie opisuję; chwilę, kiedy dosłownie kilka cholernych sekund dzieliło mój nadgarstek od znalezienia się na wysokości karku, co spowodowałoby złamanie kości ramieniowej lewej ręki na co najmniej dwa — a bardzo prawdopodobne, że więcej — luźno zwisające, choć wciąż połączone kawałki.
Omawiana ręka należy, jak się domyślacie, do mnie. Nie chodzi o abstrakcyjną rękę z konstruktu myślowego jakiegoś filozofa. Kość, skóra, włoski, mała biała blizna na łokciu będąca pamiątką po spotkaniu z narożnikiem pieca akumulacyjnego w Gateshill Primary School — wszystkie należą do mnie. I właśnie nadchodzi chwila, gdy muszę wziąć pod uwagę możliwość, że stojący za mną człowiek, który trzyma mnie mocno za nadgarstek i przesuwa go w górę wzdłuż kręgosłupa z niemal pieszczotliwą ostrożnością, mnie nienawidzi. Tak naprawdę, naprawdę mnie nienawidzi.
Przeciąga tę chwilę w nieskończoność.
Nazywał się Rayner. Imię nieznane. W każdym razie mnie, więc przypuszczalnie również wam.
Zakładam, że ktoś gdzieś musiał znać jego imię — nadał mu je na chrzcie, zawołał go na śniadanie, nauczył go, jak się je pisze, wykrzyczał je nad głowami klientów baru, proponując drinka, wymruczał podczas uprawiania seksu lub wpisał w odpowiednią rubrykę na polisie ubezpieczeniowej. Wiem, że wszystko to musiało się kiedyś zdarzyć. Po prostu ciężko mi to sobie wyobrazić i tyle.
Rayner, jak oceniałem, był ode mnie dziesięć lat starszy. Co mi zupełnie nie przeszkadza. Nie ma w tym nic złego. Mam dobre, serdeczne, niezakończone złamaniem ręki relacje z wieloma osobami, które są ode mnie dziesięć lat starsze. Ludzie starsi ode mnie o dziesięć lat są w sumie godni podziwu. Ale Rayner był na dodatek ponad siedem centymetrów ode mnie wyższy, dwadzieścia pięć kilogramów cięższy i co najmniej osiem jednostek przemocy (niezależnie od tego, jak się je zdefiniuje) brutalniejszy. Był brzydszy niż parking samochodowy, miał dużą, łysą czaszkę, której pofałdowana powierzchnia przypominała balon wypełniony kluczami francuskimi, a spłaszczony nos boksera sprawiał wrażenie, jakby ktoś namalował mu go na twarzy lewą ręką, a może nawet lewą stopą — tworzył krętą, asymetryczną deltę poniżej chropowatej faktury czoła.
Boże Wszechmogący, cóż to było za czoło! Cegły, noże, butelki i rozsądne argumenty zwykły odbijać się od tej masywnej ściany frontowej, nie wyrządzając jej najmniejszej szkody, a zostawiając tylko mikroskopijne wgniecenia między głębokimi, rozległymi porami. Nie sądzę, abym kiedykolwiek widział na ludzkiej skórze głębsze i bardziej rozległe pory, co obudziło wspomnienia związane z polem golfowym w Dalbeattie, gdzie przebywałem pod koniec długiego, suchego lata 1976 roku.
Kiedy spojrzymy na boczną elewację Raynera, przekonamy się, że jego uszy dawno temu zostały odgryzione i wyplute z powrotem na boczną część jego głowy, ponieważ lewe z nich zdecydowanie zawieszono do góry nogami, wywinięto na lewą stronę lub dokonano na nim jakiejś innej dziwacznej operacji, przez co człowiek gapił się na nie przez dłuższą chwilę, zanim pomyślał wreszcie „ach, przecież to ucho”.
Poza tym — jeżeli jeszcze nie dotarło do was, z kim miałem do czynienia — Rayner miał na sobie czarną skórzaną kurtkę założoną na czarny golf.
Ale oczywiście od razu dotarłoby to do was. Rayner mógłby się przebrać w połyskujący jedwab i zatknąć sobie za ucho gałązkę orchidei, a przypadkowi przechodnie i tak najpierw nerwowo wręczaliby mu pieniądze, a dopiero potem się zastanawiali, czy faktycznie byli mu coś winni.
Ja akurat nie miałem u niego żadnego długu. Rayner należał do elitarnej grupy ludzi, którym niczego nie byłem winien. Gdyby sprawy między nami układały się odrobinę lepiej, zaproponowałbym, aby wzorem pozostałych członków przypiął sobie specjalny klubowy krawat. Na przykład z motywem krzyżujących się ścieżek.
Ale, jak już powiedziałem, sprawy nie układały się między nami aż tak dobrze.
Jednoręki instruktor walki imieniem Cliff (tak, wiem — uczył walki wręcz, a miał tylko jedną rękę — to rzadko spotykana sytuacja) powiedział kiedyś: ból to coś, co sam sobie zadajesz. Inni ludzie coś ci robią — biją cię, dźgają nożem albo próbują ci złamać rękę — ale jeżeli odczuwasz przy tym ból, to już twoja wina. Dlatego — powiedział Cliff, który spędził dwa tygodnie w Japonii i z tego powodu czuł się upoważniony do wygłaszania tego rodzaju bredni w obecności wsłuchanych w jego słowa podopiecznych — człowiek jest zawsze w stanie powstrzymać ból. Trzy miesiące później Cliff zginął podczas bójki w pubie z rąk pięćdziesięciopięcioletniej wdowy, tak więc nie sądzę, abym kiedykolwiek miał okazję wyjaśnić mu, że się mylił.
Ból to zdarzenie. Przytrafia ci się i radzisz sobie z nim na wszelkie dostępne sposoby.
Jedyne, co przemawiało na moją korzyść, to fakt, że jak na razie nie wydałem z siebie żadnego dźwięku.
Nie miało to nic wspólnego z męstwem, rozumiecie, po prostu nie zostałem do tego sprowokowany. Jak na razie Rayner i ja, jak to mężczyźni, odbijaliśmy się od ścian i mebli w pełnej napięcia ciszy, tylko od czasu do czasu wydając z siebie jakieś chrząknięcie, aby pokazać drugiej stronie, że nie straciliśmy koncentracji. Ale kiedy najwyżej pięć sekund dzieliło mnie od omdlenia lub chwili, gdy kość ostatecznie by nie wytrzymała, nadszedł idealny moment, aby wprowadzić do walki jakiś nowy element. Jedynym, jaki przychodził mi do głowy, był dźwięk.
Wciągnąłem zatem głęboko powietrze przez nos, wyprostowałem się, aby znaleźć się jak najbliżej jego twarzy, wstrzymałem na chwilę oddech, a następnie wyrzuciłem z siebie coś, co japońscy mistrzowie sztuk walki określają mianem kiai — prawdopodobnie określilibyście to mianem bardzo głośnego wrzasku i nie bylibyście znów tak dalecy od prawdy — okrzyku o tak przejmującej, wstrząsającej intensywności z gatunku „a co to, kurwa, było?”, że sam się nieźle przestraszyłem.
Читать дальше