Tenajo nie było rajem na ziemi. Było jedynie smażącym się w upale popołudniowego słońca miasteczkiem. Ze wzgórza Bess dostrzegła malowniczą fontannę na środku dużego brukowanego placu, z trzech stron otoczonego budynkami z suszonej na słońcu cegły. W głębi stał niewielki kościół.
– Ładne, prawda? – Emily uniosła się na siedzeniu dżipa. – Gdzie jest gospoda, Rico?
Wskazał im uliczkę odchodzącą od rynku.
– Tam. Malutka, ale czysta. Emily westchnęła z rozkoszą.
– Już prawie widzę mój hamak, Bess.
– Wątpię, czy uda ci się zasnąć przy tym zawodzeniu – odparła sucho Bess. – Nic nie wspominałeś o kojotach, Rico. Nie sądzę, żeby…
Znieruchomiała. O Boże, nie. Nie kojoty. Psy.
Słyszała już takie wycie.
To psy zawodziły. Mnóstwo psów. A ich żałosny skowyt dobiegał z uliczek biegnących poniżej. Bess zaczęła się trząść.
– Co się stało? – zaniepokoiła się Emily. – Coś nie w porządku?
– Nic.
Niemożliwe. To jej wyobraźnia. Ile razy budziła się w nocy, wyrwana ze snu przez wycie nieistniejących psów.
– Nie mów mi, że nic. Źle się czujesz? – nie ustępowała Emily.
To nie wyobraźnia.
– Danzar. – Oblizała wargi. – To szaleństwo, ale… Musimy się śpieszyć. Szybciej, Rico.
Rico nacisnął pedał gazu i dżip pomknął wyboistą drogą.
Pierwsze ciało zobaczyli dopiero w miasteczku. W cieniu fontanny leżała skulona kobieta.
Emily chwyciła swoją torbę lekarską, wyskoczyła z samochodu i pochyliła się nad kobietą.
– Nie żyje.
Bess już wcześniej to odgadła.
– Dlaczego tak tu leży? – spytała Emily. – Dlaczego nikt jej nie pomógł?
Bess wysiadła z dżipa.
– Idź po swoją matkę, Rico. Natychmiast. Sprowadź ją tu.
– Co się dzieje? – szepnął Rico.
– Nie wiem. – Nie kłamała. Nie byli w Danzarze. Ale, co tam się wydarzyło, nie mogło się tutaj powtórzyć. – Po prostu znajdź matkę.
Z rykiem silnika pomknął ulicą. Bess odwróciła się do siostry.
– Jak umarła? Emily pokręciła głową.
– Nie wiem. Żadnych zewnętrznych obrażeń.
– Choroba?
Emily wzruszyła ramionami.
– Bez testów nie potrafię tego stwierdzić, co o tym wiesz?
– Nic nie wiem. – Usiłowała zapanować, nad głosem. – Ale sądzę, że będą jeszcze inni. – Pobiegła do baru za fontanną. – Weź torbę i chodź ze mną.
W barze znalazły cztery ciała. Dwóch młodych mężczyzn, skulonych nad stołem, między nimi żetony i pieniądze. Za kontuarem leżał starzec. Na schodach kobieta w fioletowej sukni.
Emily biegała od jednego do drugiego.
– Wszyscy nie żyją? – spytała Bess.
Siostra przytaknęła.
– Chodź tu. – Otworzyła torbę, wyjęła maseczkę na twarz i gumowe rękawiczki. Podała je Bess. – Włóż to.
Bess nałożyła maseczkę i rękawiczki.
– Sądzisz, że to zaraźliwe?
– Ostrożność nie zawadzi. – Emily skierowała się do drzwi. – Skąd wiedziałaś?
– Psy. W Danzarze. Słyszałam ich skowyt na wiele kilometrów przed miastem. Całą wioskę wyrżnęli partyzanci.
Całą wioskę – powtórzyła jak echo Emily. Wyprostowała się. – Cóż, tutaj nikt nie zginął od ran, a nie wierzę, żeby ludzie umierali tylko dlatego, że durnym psom zachciało się jazgotać. Chodźmy, poszukajmy kogoś, kto nam powie, co się stało.
W pierwszym domu, do którego zajrzały, nie zobaczyły nikogo. W sklepie obok natknęły się na dwa ciała. Kobietę za ladą i chłopczyka zwiniętego w kłębek na podłodze. Wokół leżały rozrzucone pastylki czekoladowe. W dłoni dziecko też ściskało lepkie pastylki.
Ręce ma wysmarowane czekoladą, automatycznie odnotowała Bess. Dzieci przepadają za słodyczami. Kiedy Julie, jej siostrzenica, była młodsza, namiętnie pochłaniała drażetki M &M, a Bess zawsze je jej przynosiła…
– Co ty, do cholery, wyprawiasz? – spytała Emily.
Bess popatrzyła na aparat, którym właśnie zrobiła zdjęcie Emily i chłopczyka.
Ostrość.
Migawka.
Znowu Danzar.
Ale tu nie musiała fotografować. Tu nie będzie tajemnic ani ukrytych zbiorowych mogił.
– Nie wiem.
Wepchnęła aparat do futerału.
– Przestań płakać.
Nie wiedziała, że płacze. Grzbietem ręki otarła łzy.
– Trudno powiedzieć, co się tu stało. Jedno nie ulega wątpliwości – stało się szybko. Na ogół ludzie wracają do domów, gdy się źle poczują…
Emily się wyprostowała.
– Może niektórzy tak zrobili. Muszę sprawdzić. Istne szaleństwo. Nigdy nie słyszałam o tak błyskawicznej epidemii, może z wyjątkiem eboli…
Bess zmartwiała.
– Ebola? W Meksyku?
Nie powiedziałam, że to właśnie ona. Mnożą się najróżniejsze wirusy, a równie dobrze może się okazać, że woda była skażona. Może przecinkowcem cholery. Tu, w Meksyku, przypadki cholery są ciągle dość częste. – Pokręciła głową. – Choć nigdy nie słyszałam, by atakowała tak nagle, w takim tempie. Zresztą nie widać śladów wymiotów ani biegunki. Nie mam pojęcia, co się tu stało. – Przeszła za kontuar i zdjęła słuchawkę z telefonu na ścianie. – W każdym razie potrzebujemy pomocy. Nie mam dość doświadczenia, by zdiagnozować… – Odwiesiła słuchawkę. – Brak sygnału. Musimy spróbować z innego domu. W następnym domu nie znalazły ciał, ale telefon też tam nie działał.
– Masz opuścić Tenajo – rozkazała Emily siostrze.
– Wypchaj się.
– Domyślałam się, że tak powiesz, ale musiałam spróbować. – Wzruszyła ramionami. – Zresztą pewnie i tak już jesteśmy zarażone. Chodź, sprawdzimy, czy ktoś nie przeżył.
W ciągu następnych trzech godzin znalazły czterdzieści trzy ciała. Większość we własnych domach. W łóżkach, kuchniach, łazienkach.
Znalazły matkę Rica.
Leżała na kanapie, syn klęczał przy niej na podłodze, ściskając jej rękę.
– Cholera – szepnęła Bess.
– Nie mogłem jej do was przyprowadzić – odezwał się Rico bezdźwięcznie. – Nie żyje. Moja matka nie żyje.
– Nie powinieneś jej dotykać – delikatnie upomniała go Emily. – Nie wiemy, co ją zabiło.
– Ojciec Juan ją zabił. Przez niego tu została. Emily otworzyła torbę, wyjęła maseczkę i rękawiczki.
– Nałóż to. Nie zareagował.
Rico, musisz…
– Zabił ją. Gdyby się przeniosła do miasta, mógłbym ją zawieźć do szpitala. – Wstał i ruszył do drzwi. – Wszystko przez klechę.
Bess zastąpiła mu drogę.
– Rico, to nie przez…
Odepchnął ją i wypadł z domu.
– Ty szukaj dalej! – zawołała Bess przez ramię, biegnąc za Rickiem. – Ja pędzę za nim.
Po co w ogóle zawracam sobie tym głowę? – myślała. Ksiądz pewnie też nie żyje. Jak wszyscy w Tenajo. Boże, żeby tylko te psy przestały wyć.
Kiedy wpadła do kościoła, Rico stał nad duchownym.
– Odsuń się od niego, Rico.
Chłopak nawet nie drgnął.
Odepchnęła go i uklękła przy księdzu. Z ulgą zobaczyła, że jeszcze żyje, choć z trudem chwyta powietrze.
– Uderzyłeś go? Rico pokręcił głową.
– Przynieś wody.
Rico nawet się nie ruszył.
– Jazda – rozkazała surowo.
Odwrócił się niechętnie i ruszył do kropielnicy przy drzwiach. Bess wątpiła, czy woda cokolwiek tu pomoże, ale przynajmniej na razie Rico oddalił się od duchownego.
– Ojcze Juanie, może ksiądz mówić? Musimy się dowiedzieć, co tu się stało. Nie wie ksiądz, czy jeszcze ktoś ocalał?
Читать дальше