– Eminencjo? – dobiegł go zza drzwi pytający głos kustosza. – Eminencjo?!
Jellinek nie wiedział, ile czasu spędził w tym Sanctissimum; kardynałowi było to i tak obojętne w obliczu tego niesamowitego odkrycia.
– Powiedziałem, że ojciec ma czekać, dopóki nie zapukam! – zawołał władczym głosem, podszedłszy do drzwi. – Czy ojciec zrozumiał?
– Oczywiście – rozległ się z drugiej strony pokorny głos. – Oczywiście, Eminencjo.
Uwagę kardynała przykuł list odznaczający się szczególnie pięknym charakterem pisma. Jego górne i dolne linijki były dowodem przemożnej radości piszącego, podobnej do powiewających na majowym wietrze jedwabnych chustek. „Signora Marchesa!” – brzmiały pierwsze słowa listu, z „S” zaczynającym się u góry falistą linią, taką jak w „In dulci iubilo” *, przeskakującą w połowie całą linijkę i zawijającą się na końcu jak wąż wokół jaja: „Signora Marchesa!” Kardynał był całkowicie świadom pikanterii tego zwrotu, doskonale bowiem znał osobę, która się za nim ukrywała. Była nią Vittoria Colonna, marchesa di Pescara, owdowiała od czasów bitwy pod Pawią, pobożnisia, a nawet bigotka do tego stopnia, że papież Klemens VII usilnie starał się powstrzymać ją od noszenia welonu w czasie, gdy rzymska i florencka arystokracja prześcigała się w zaręczynach i zawieraniu ślubów. Uważana była za jedną z najpiękniejszych i najmądrzejszych kobiet swej epoki. Łacinę znała jak kardynał, sztukę retoryki zaś jak filozof. Owa markiza była wielką, jedyną i – co stanowiło dla wielu zagadkę – platoniczną miłością Michelangelo. Miłością, która zamieniła tego malarza i rzeźbiarza w poetę, nierozważnego scolare * piszącego ekstrawaganckie, pełne żaru sonety. „Signora Marchesa!” Taki list, w tym miejscu? Nie trzeba było się zbytnio zastanawiać, by zrozumieć, dlaczego ten list także nie opuścił murów Watykanu. Wolno, prawie z obawą kardynał zagłębił się w ten pełen ulotnych treści list:
„Szczęśliwszy od źrebięcia na łące przyjąłem wielką łaskę, jaką był Wasz list, Pani, z Viterbo, litościwie spisany kunsztownymi słowy przeznaczonymi dla Waszego, Pani, oddanego sługi. Szczęśliwy Michelangelo, zawołałem, szczęśliwszy od wszystkich książąt tego świata! Oczywiście mój zachwyt zmącony został, gdy usłyszałem, iż zraniłem także i Wasze, Pani, uczucia i wiarę w świętą religię Świętego Kościoła, Matki Naszej. Weźcie to jednak, Pani, za gadaninę artysty błąkającego się między Dobrem, a Złem i ugniatającego raz dobrą, raz złą glinę, z której rzadko powstaje oczekiwana forma. Z pokorą podziwiam mocną wiarę Waszej Wysokości i Jej dewizę omnia sunt possibilia credenti *, którą Wy, Pani, tak doskonale przełożyliście dla mnie, niewykształconego człowieka; podług tej dewizy człowiek musi tylko wierzyć, a rzeczy stają się same. Teraz zapewne uważacie mnie, Pani, za niewiernego głupca i pytacie się, gnębiona troską, skąd wzięła się ta wątpliwość. Wątpliwość owa, o której Wam, Pani, wspominam, nie leży ukryta w mrocznych obłokach niebieskich dali, wątpliwość ta tkwi w pomyłce, jaką jest ta sytuacja życiowa. Daleki jestem od eksplikowania Wam tego, Pani, mimo iż dla Waszej Wysokości uczyniłbym więcej niż dla kogo innego, kogo znam na tym świecie. Wasza Wysokość zna owo powiedzenie amore non vuol maestro *– kochające serce nie może być popędzane. A jednak narzucono mi, bym zabrał tę tajemnicę ze sobą do grobu; nawet Wam, Pani, nie mogę jej zdradzić, bowiem – nie mówiąc już o wszystkich występkach i przedwczesnym inferno *– wydałaby się ona Wam, Pani, i Waszej duszy jako trucizna, Wam, Pani, która wybudowałaś klasztor żeński w połowie wysokości Monte Cavallo, skąd niegdyś Neron spoglądał z góry na płonące miasto. Wybudowałaś go, Pani, po to, aby stopy tych pobożnych niewiast zatarły ślady Zła. Rzec mogę tylko tyle: we freskach Sykstyny uwieczniona została cała moja wiedza. Wy, Pani, od dawna już to odgadnęliście i bolesnym jest wiedzieć – aczkolwiek potwierdza to przyczynę moich wątpliwości – jak niewiele ci, na których spoczywa obowiązek krzewienia wiary, znają jej nauki. Jak do tej pory, siedmiu papieży dzień w dzień, patrząc w niebo, spoglądało na sklepienie tej kaplicy, ale żaden wykształcony przez sztukę umysł nie odczytał tego strasznego testamentu. Oślepieni własną wspaniałością trzymają dumnie i prosto swe zacietrzewione głowy, zamiast przechylić je do tyłu, by patrzeć i dojrzeć. Tymi słowami omal nie powiedziałem jednak za dużo i mógłbym Was, Pani, nimi zaniepokoić.
Czy mniejszej łaski doznają grzesznicy,
Tysiąca win pokorni pokutnicy,
Niż owi, co z dumą swego dokonania,
Z nadmiarem dobrych czynów idą przed twarz Pana?
Sługa Waszej Wysokości, Michelangelo Buonarroti w Rzymie!”
Kardynał pośpiesznie złożył trzeszczący pergamin i położywszy na stosie innych, umieścił w stalowej szafce na tym samym miejscu, skąd go wziął. Czy kiedykolwiek ktoś zrozumie tego Michelangelo? Co ten artysta ukrył na sklepieniu Kaplicy Sykstyńskiej? I jak to się stało, że dopiero on, kardynał i teolog, po więcej niż czterystu latach wpadł na trop tej tajemnicy?
Jellinek zamknął skrytkę, wziął lampę i poszedł w stronę drzwi. Rozpostartą na płask dłonią uderzał o nie z niecierpliwością tak długo, dopóki nie usłyszał, że kustosz obraca klucz w zamku. Popchnął drzwi, odsunął zaspanego strażnika na bok i ruszył szybko – podczas gdy ten pośpiesznie zamykał drzwi – w kierunku schodów. Trzymana przez kardynała lampa rzucała niespokojne cienie. Przed jego oczyma tańczyły dziwne postaci, Sybille, piękne w swej młodości i starsze wiekiem, brodaci prorocy, potężnie, muskularnie zbudowany Adam i podniecająca Ewa, którą kochał, tak jak jakiś student kocha występującą na scenie primadonnę – beznadziejnie i tylko z oddali. W ten korowód wskoczył nagle również i Noe, otoczony przez Sema, Chama i Jafeta, Judyta zasłaniająca swą twarz i pewny siebie Dawid wymachujący mieczem. Święta Dziewico Mario! Co wpisał w swoje freski niewidzialnym atramentem Michelangelo, ten geniusz i diabeł zarazem? Czy za tymi alegorycznymi figurami czai się antychryst? Co oznacza „A” na pergaminie, który czyta Joel, prorok tak doskonale przypominający swym wyglądem Bramante? Jakie znaczenie ma ów anioł, zapalający oliwną lampkę Sybilli Erytrejskiej, która miała przepowiedzieć Sąd Ostateczny? Pogrążona w myślach, piękna i bogato odziana, przerzuca karty księgi, dokładnie tak samo jak Sybilla z Cumae, która stara i koścista, a mimo to potężniejszej budowy od wszystkich pozostałych, szuka prawdy w swoich pozieleniałych foliałach. I prorok Ezechiel, w turbanie, ze zwojem papirusu; jaką tajemnicę kryją w sobie „L” i „U” wypisane na nim? Albo Daniel; czy w jego zwoju zawarta jest owa boska prawda? Jakiż piękny sen ukrywa się pod postacią Sybilli Delfickiej, dokąd biegnie jej pełne lęku spojrzenie?
Kardynał szedł słabo oświetlonymi korytarzami w stronę Kaplicy Sykstyńskiej; przed jego oczami pojawił się w końcu prorok Jeremiasz, postać tragiczna i smutna zarazem, której Michelangelo bez wątpienia badał rysy swej własnej, szorstkiej fizjonomii. Czarne kanciaste brwi, długi chrząstkowaty nos, kwadratowy podbródek i poprzeczna kreska ust – prorok z wymalowanym na twarzy smutkiem człowieka znającego prawdę. Tak, tam powyżej Sądu Ostatecznego musi znajdować się klucz do całej tajemnicy. Kardynał przyśpieszył kroku.
Siedział tam wysoko, przedwcześnie podstarzały, rozmyślający nad sytuacją bez wyjścia, w jakiej się znalazł, zakrywający szerokimi plecami dwóch dziwacznych geniuszy; jednego, stojącego po lewej stronie, starzejącego się, zaskakująco podobnego do Sybilli Delfickiej, jak gdyby za jednym zamachem postarzał się o cały wiek, z odwróconą w bok twarzą zdradzającą ból, i drugiego, po prawej stronie, geniusza młodzieńczo pełnego siły, z nakrycia głowy i profilu przypominającego Savonarolę. Wskazówka? Do czego prowadząca?
Читать дальше